ZMARZLIK: Przeszedłem drogę z piekła do nieba
Po zajęciu trzeciego miejsca w Grand Prix Polski Bartosz Zmarzlik nadal jest liderem cyklu.
PRZEGLĄD SPORTOWY: Początek zawodów w pana wykonaniu nie był najlepszy. Później było już dużo lepiej. Jak wyglądało Grand Prix w Warszawie pana oczami? BARTOSZ ZMARZLIK: To były trudne zawody. Można powiedzieć, że przeszedłem z piekła do nieba. Ostatecznie jestem zadowolony. Przełamałem swój próg w Warszawie (jak do tej pory Zmarzlik nie wchodził do finału – przyp. red.).
Wróćmy do wykluczenia z pierwszego biegu. Popełnił pan błąd? To był zdecydowanie mój błąd. Za bardzo przyciągnąłem motocykl do siebie, a podczas pierwszych wyścigów było ślisko. Jednodniowe tory mają to do siebie, że bardzo szybko się zmieniają i nie wiedziałem, że będzie aż tak ślisko.
Kolejna kontrowersja, czyli starcie w finale z Jasonem Doyle’em. Wiedział pan, że to Australijczyk wystraszył się pana ataku i sędzia wykluczy go z powtórki? Czekałem na decyzję. Nie wiedziałem, czy sędzia wykluczy mnie czy rywala.
A pana zdaniem był kontakt?
Na takim torze z każdym zawodnikiem dochodzi do kontaktu.
Powtórka biegu finałowego była równie emocjonująca, bo niemal wszyscy razem wjechaliście na metę.
Czekałem na wynik, bo szczerze mówiąc, nie wiedziałem, czy jestem drugi czy trzeci. I tak jest w porządku, że udało się dotrzeć do finału i być na podium w Warszawie. Gdyby wyścig miał pięć okrążeń, a nie cztery, to może wygrałby pan te zawody.
Niby tak, ale nie ma to znaczenia. Byłem trzeci.
Czy to duży ból, że nadal żaden Polak nie wygrał w Warszawie?
Bólu nie ma, bo planem minimum był start w finale. Chciałem przejść przez półfinał i jesteśmy zadowoleni, że to się udało.
Jak wyglądała kwestia pól startowych? W biegach finałowych nie miał pan chyba pomysłu na skuteczny wyjazd spod taśmy, bo wyglądał on za każdym razem inaczej w pana wykonaniu.
Pola były w miarę równe, aczkolwiek pierwsze być może było zbyt suche. Na torze porobiły się głębokie koleiny i nie można było z nich jechać, bo motocykl się zawieszał. Dotykał nawierzchni rurą i osłonkami. Czasami trzeba było wystartować z płaskiego, bo koleiny były wykorzystane. Próbowałem zbijać butem boki kolein, żeby rura motocykla nie dotykała toru.
A start w finale? Wyglądał on zupełnie inaczej, niż nas pan do tego przyzwyczaił.
Zaryzykowałem start z płytszej koleiny, a ona była poplątana. Miałem taki problem, że jak poszedłem z ustawieniami w jedną stronę, to zaczęło mnie na starcie podnosić. Kiedy poszliśmy w inną stronę, nie pasowała mi charakterystyka silnika. Miałem za mało mocy i ruszałem jak z automatu. Trudno było trafić, by być dobrym na trasie i na starcie.
Jak ten sztuczny tor wyglądał według pana? Czy różnił się on od tych z poprzednich lat?
Trudno to jednoznacznie stwierdzić, bo jednodniowe tory zawsze są niespodzianką, dynamicznie się zmieniają. Nie zwracam na to uwagi. Trzeba próbować wszędzie być skutecznym.