CZASEM SĘDZIA MÓWIŁ MI: TO ZA OJCA
Nie mam rodzeństwa, więc to ja przyjąłem od ojca but, którym strzelił gola na Wembley. A już całkiem poważnie: do futbolu tata mnie nie namawiał, a tym bardziej nie nakłaniał. Oczywiście wiem, że zawsze byłem i będę postrzegany przede wszystkim jako syn J
Jan – 1974
– Kiedy po raz pierwszy obejrzał pan mecz Anglia – Polska z 1973 roku?
RAFAŁ DOMARSKI (były piłkarz, syn Jana Domarskiego): Dobrze pamiętam ten moment. Ojciec miał kasetę VHS z nagranym spotkaniem, w domu pojawił się też magnetowid i kiedyś zacząłem przeglądać, co jest na tych kasetach. Tak trafiłem na mecz z Wembley. Wcześniej widziałem tylko migawki w telewizji, takie rocznicowe, zawsze w październiku. A wówczas przyszedł dzień, kiedy usiadłem i obejrzałem całe spotkanie od początku do końca. Potem drugi raz i trzeci. Nie wiem, ile dokładnie miałem lat, ale na pewno byłem w podstawówce.
– Oglądał pan i co sobie myślał? Byłem dumny, że w tej drużynie, która stawia twardy opór i jeszcze potrafi zaatakować mocną Anglię, gra mój ojciec. A jego gol… Każdy może sobie wyobrazić, co mogłem myśleć.
– Niektórzy mówią, że ten Jan Domarski na Wembley miał furę szczęścia, bo tak kopnięta przez niego piłka cudem wpadła do siatki. Życzę wszystkim, żeby zawsze mieli takie szczęście.
– Trzeba się zgodzić, że Peter Shilton popełnił błąd przy próbie obrony strzału.
Popełnił i co z tego? Każdy mądry trener mówi w szatni piłkarzom, że dopóki nie oddadzą strzału na bramkę, nawet nie będą wiedzieć, czy bramkarz rywali potrafi bronić. Trzeba dać mu szansę na popełnienie błędu. Ojciec na Wembley właśnie to zrobił. Nie wygrasz w totolotka, jeżeli nie wypełnisz kuponu. Poza tym ludzie są różni, niektórzy komentują zawistnie, inni życzliwie. Zupełnie mnie to nie dziwi.
– Co robi dzisiaj syn zdobywcy najsłynniejszej bramki w historii polskiego futbolu?
Pomagam w Podkarpackim Związku Piłki Nożnej, a moim zasadniczym zajęciem jest praca w Mobilnej Akademii Młodych Orłów, która podlega bezpośrednio PZPN. Chodzi o szkolenie trenerów i nauczycieli wychowania fizycznego, a także o szkolenie młodzieży oraz wyławianie piłkarskich perełek rozsianych po różnych miejscowościach. W każdym województwie jest zespół, który się tym zajmuje i ja działam właśnie na Podkarpaciu. Odwiedzam szczególnie mniejsze ośrodki, bo w większych selekcja bywa na całkiem niezłym poziomie. Szukamy młodych, którzy mają utrudniony dostęp, ciężko im trafić do akademii albo do klubu.
– Myśli pan, że 50 lat temu trudniej było wyłowić taką perełkę? Wydaje mi się, że trudniej, bo nie było skautingu ani systemu, który zakłada, że do danego ośrodka przyjeżdżają wyróżniający się chłopcy z całej Polski, aby tam mogli doskonalić umiejętności. Dzisiaj na pewno jest łatwiej trafić do piłki. Z drugiej strony 50 lat temu na pewno więcej było w naszym kraju tych piłkarskich perełek, jeśli już w ten sposób o nich mówimy.
– Jest pan pewien, że było ich więcej?
Wtedy praktycznie wszyscy młodzi ludzie grali w piłkę. Od wczesnego dzieciństwa, właśnie na podwórkach, na trawnikach, w szkole, gdzie tylko się dało. Wynikało to również z tego, że młodych nie kusiły inne atrakcje, jak choćby siedzenie przed komputerem. Dzisiaj z futbolu odchodzi wielu ludzi, szczególnie w wieku 15–17 lat. Wtedy zwykle stają przed pytaniem, co chcą dalej robić w życiu: nadal grać w piłkę czy więcej czasu poświęcać innym zainteresowaniom. A trzeba przyznać, że opcji mają znacznie więcej niż kiedyś. Bardzo obiecująco wygląda to zwykle do wieku młodzika, a później jest gwałtowny przeskok. Kiedy młody przenosi się do innego miasta, do innej szkoły, coś się w jego życiu zmienia, skłonność do poświęcania się piłce często maleje.
– Zbigniew Boniek kiedyś powiedział, że dawniej o wartości i przydatności piłkarza w znacznej mierze decydowała swoista selekcja – adepci hartowali się poprzez okoliczności, w jakich uczyli się grać w piłkę, na podwórkach, w deszczu, w śniegu, w chłodzie, w upale. Teraz w dobrych akademiach uczniowie mają stwarzane cieplarniane warunki. Okazuje się, że dla kształtowania piłkarskiego charakteru czasem bardziej nadawała się ulica niż zaplanowany w detalach proces treningowy w profesjonalnej akademii. Zgadza się pan?
Tak i dodam, że kiedyś na tych podwórkach kandydaci na dobrych piłkarzy sami uczyli się podstawowych elementów piłkarskich – zwodów, dryblingu, techniki użytkowej. Swoje robiła też gra ze starszymi kolegami oraz inne aktywności. Wszystko miało znaczenie: gonitwy, wspinaczka po drzewach, przeskakiwanie przez wysoki płot, żeby zerwać jabłko od sąsiada, bo wiadomo, że takie najlepiej smakowało. To była wszechstronna, ogólnorozwojowa gimnastyka. Oni do klubów przychodzili już z tym całym bagażem doświadczeń i dopiero zaczynała się nadzorowana i ukierunkowana praca. W Polsce mieliśmy całe zastępy świetnych piłkarzy. Gdyby ich nie było, nie wspominalibyśmy dzisiaj zwycięskiego remisu na Wembley.
– Zastanawiam się, jak często pan słyszał za plecami uwagi: to syn Jana Domarskiego, TEGO Jana Domarskiego!
Skłamałbym, gdybym powiedział, że rzadko. Jesteśmy takim narodem, że lubimy porównywać synów do ojców, nawet są o tym przysłowia. Jeżeli ograniczymy się tylko do piłki, często zestawiano Stanisława Terleckiego z Maciejem, Włodzimierza Smolarka z Euzebiuszem, Romana Koseckiego z Jakubem, Macieja Szczęsnego z Wojciechem. Jana i Rafała Domarskiego
Rafał – 1997
niby też można dopisać do tej wyliczanki, tyle że ja nigdy nie zagrałem w reprezentacji, nie strzeliłem tak ważnego gola. W każdym razie nigdy nie miałem z tymi „uwagami zza pleców” problemu.
– Mija 50 lat od remisu Polski na Wembley, a pan w tym roku obchodził 50. rocznicę urodzin. 1973 rok dla Jana Domarskiego był więc absolutnie wyjątkowy. Najpierw na świat przyszedł jego syn, potem była bardzo ważna bramka strzelona we wrześniowym meczu z Walią (3:0) na Stadionie Śląskim, aż wreszcie epicki występ przeciwko Anglii, który dał Biało-czerwonym awans do finałów mistrzostw świata.
Myślę, że tata właśnie w taki wyjątkowy sposób traktował ten czas, bo w jego życiu osobistym i sportowym działy się ważne sprawy. W związku z tym, że mam tyle lat, ile minęło od meczu na Wembley, nie jestem w stanie stwierdzić, kiedy usłyszałem o tym wydarzeniu po raz pierwszy w świadomy sposób. Bo wiedza o Wembley i golu mojego ojca towarzyszyła mi, odkąd pamiętam. Tak było już w pierwszych szkolnych latach. Nie chodzi tylko o kolegów, ale też o nauczycieli i nawet dyrektora szkoły. Byłem synem Jana Domarskiego, który zdobył dla Polski bramkę na Wembley. I tak jest do dzisiaj. Dlatego też teraz o tym rozmawiamy, przecież nie ma innego powodu.
– Na wywiadówki przychodziła mama czy tata?
Oczywiście, że mama, bo tata grał w piłkę, miał inne zajęcia. Podział zadań w naszej rodzinie był wyraźny.
– Ale na przykład wychowawca mógłby chcieć poznać polskiego bohatera z Wembley i dlatego wezwać ojca do szkoły.
Nawet jakby chciał wezwać, ojciec pewnie i tak by nie przyszedł, bo wtedy żył na walizkach. Mówimy o latach osiemdziesiątych minionego wieku, kiedy grał już w Stanach Zjednoczonych i zajmował się innymi sprawami, żeby utrzymać rodzinę.