Na Węgrzech złapałem luz
BARTŁOMIEJ PŁONKA: Jak czuje się pan po kilku miesiącach od powrotu do Polski?
LUKAS KLEMENZ (OBROŃCA GÓRNIKA ŁĘCZNA): Bardzo dobrze. Ale muszę przyznać, że zaskoczył mnie wysoki poziom I ligi. Odkąd wyjechałem, to z pewnością się podniósł. Każdy mecz to duże wyzwanie, a wśród zespołów na zapleczu PKO BP Ekstraklasy nie brakuje uznanych firm. Porównując Polskę do Węgier, mogę stwierdzić, że w Budapeszcie na pewno czułem większy luz i spokój.
Co konkretnie ma pan na myśli, mówiąc o większym luzie i spokoju?
Myślę, że większość piłkarzy, która wyjechała, może powiedzieć to samo. W Polsce jest przekonanie, że zawodnik nie może nigdy zjeść czegoś mniej zdrowego czy napić się coli. Wyjście na kolację po przegranym meczu to zawsze ryzyko, że ktoś cię zauważy i będzie problem. Podczas pobytu na Węgrzech w ogóle tego nie odczuwałem. Nie chcę mówić, że źle się prowadziliśmy, ale na pewno nie przykładano do tych kwestii tak dużej wagi jak w Polsce. Mój czas prywatny był bardziej szanowany i nie musiałem niczego się obawiać.
Dzięki temu mogłem złapać większy luz
i skupiać się na treningach oraz meczach.
Czyli była to dla pana korzystna zmiana pod każdym względem. Będę szczery. Zauważyłem po sobie, że takie życie bardziej mi pasuje. Przy czym muszę przyznać, że mało czytałem miejscowej prasy i tego, co pisano o nas, bo nie znałem języka węgierskiego. To pomogło odciąć się od niektórych komentarzy. Cały pobyt w lidze węgierskiej na pewno pomógł mi mentalnie.
Czego jeszcze nauczył pana czas spędzony w lidze węgierskiej? Powiem kolokwialnie – żeby się nie spinać. Będąc w Wiśle Kraków, tak miałem i to nie było odpowiednie podejście. Występowałem w jednym z największych polskich klubów, który ma za sobą rzeszę kibiców. Gdy walczyliśmy z Wisłą o utrzymanie, presja była bardzo duża, a ja sam stwarzałem sobie jeszcze większą, chcąc grać jak najlepiej i nie stracić miejsca w składzie. W Honvedzie Budapeszt nauczyłem się innego spojrzenia. Oczywiście trzeba dawać z siebie wszystko, ale z umiarem i czystą głową.
Zmiana podejścia w pana przypadku nastąpiła od razu czy po jakimś czasie od transferu?
Po jakimś czasie. Wszystko trochę trwało. Zacząłem więcej analizować swoje mecze i wyciągać wnioski. Zdałem sobie sprawę np. z tego, że popełniam za dużo niepotrzebnych fauli i łapię żółte kartki, których mogę unikać. Mam kolegę analityka, który bardzo mi w tym pomógł i dziękuję mu za to. Do tego odbyłem mnóstwo rozmów z innymi zawodnikami i trenerami. Poziom ligi węgierskiej jest wyższy niż polskiej?
To porównywalne ligi, ale różnicą jest liczba zespołów w rozgrywkach. W najwyższej klasie rozgrywkowej na Węgrzech występuje dwanaście drużyn i w każdym meczu musisz dawać z siebie wszystko. Jeżeli przegrasz dwa mecze, to znajdujesz
się na dole tabeli. To powoduje, że rywalizacja jest ogromna. Natomiast pod względem taktyki i ustawienia znacznie lepiej jest w Polsce. W Honvedzie miałem czterech trenerów w tym Deana Klafuricia, który kiedyś pracował w Legii, i mogę zapewnić, że w Górniku Łęczna więcej wagi przykłada się do zadań taktycznych.
Jak z perspektywy czasu patrzy pan na okres spędzony w Wiśle Kraków?
Dla mnie pobyt przy Reymonta był świetną przygodą. Nigdy nie spodziewałem się, że trafię do tak wielkiego i zasłużonego klubu. Miałem okazję pracować i grać z legendami Białej Gwiazdy, co odbieram jako duże wyróżnienie. Uważam, że pod względem osobowości szatnia tamtej Wisły była najlepsza, w jakiej mia
łem przyjemność być. Sportowo walczyliśmy o utrzymanie, a wymagania kibiców były ogromne. Nie ma się co dziwić, bo Wisła to jeden z największych klubów w Polsce, więc jej fani zawsze będą chcieli zwycięstw. Pamiętam serię dziewięciu porażek z rzędu. Nie był to łatwy czas, ale na koniec sezonu udało nam się wykaraskać ze strefy spadkowej. Obecnie Wisła gra w I lidze, ale mam nadzieję, że jak najszybciej wróci do Ekstraklasy, bo tam jest jej miejsce.
W momencie serii porażek miał pan obawę, żeby wyjść z domu? Kiedy mieszkałem w Krakowie, to dość sporadycznie wychodziłem z domu. Występowały pewne obawy, odczuwałem lekki dyskomfort. Zwłaszcza po porażce 0:7 z Legią Warszawa. Wydaje mi się, że po tym meczu jedynym miejscem, do którego wyszedłem, było przedszkole, gdzie zaprowadzałem lub odbierałem dzieci.
Obecnie byłoby panu łatwiej radzić sobie w takich sytuacjach?
Na pewno. Tamten czas to pewne doświadczenie, które nie poszło na marne. Rozmawiałem z Paweł Brożkiem i jestem pewny, że teraz zupełnie inaczej podszedłbym do wszystkiego. W tamtym momencie dla mnie i dla dużej części drużyny taki okres samych przegranych był czymś, co nas przerosło. Nie wiem do końca, z czego to wynikało. Cały czas mam przed oczami mecz przy Łazienkowskiej, gdzie straciliśmy gola w pierwszej akcji meczu. Od razu spuściliśmy głowy, mimo że nastawienie przed rozpoczęciem spotkania było bardzo dobre.
Czytaliście wtedy, co piszą o was media i kibice? Przestałem to robić po którejś porażce. Kiedy wracasz do domu po piątej czy szóstej przegranej z rzędu, to nie wiesz, co powiedzieć żonie i synowi... Nie wiesz, co mówić znajomym. Stajesz do wywiadów co tydzień i już brakuje argumentów, żeby się usprawiedliwić. Tak naprawdę nie ma mądrych rzeczy, które może powiedzieć piłkarz podczas takiej negatywnej serii. Proszę pamiętać, że doszło do zmiany trenera, drużynę objął Artur Skowronek i też zaczął od trzech porażek. To pokazywało, że nasz problem był głębszy i sporo siedziało nam w głowach. Odejdźmy od tematu Wisły. Pana najtrudniejszy moment w karierze to wykrycie wady serca czy problemy związane z rasizmem? Myślę, że wykrycie wady serca. To był taki moment w moim życiu, że mogłem być teraz w nieco innym miejscu, ale i tak udało mi się zajść daleko. Rok przerwy z uwagi na zdrowie w nastoletnim wieku miał jednak duży wpływ na mój rozwój, a poza tym przygniotło mnie to mentalnie. Potrzebowałem naprawdę sporo czasu, aby dojść do siebie.
Do wykrycia wady serca doszło podobno w przypadkowy sposób. Tak. Zaproszono mnie na testy sportowe do Widzewa Łódź, które trwały kilka dni. Trenerem zespołu był Radosław Mroczkowski. Pojechałem, usłyszałem po pierwszym treningu, że sztab szkoleniowy chce mnie w drużynie i żebym przygotował się kolejnego dnia na badania. Wówczas po raz pierwszy w życiu miałem echo serca. Lekarz, który je wykonywał, w trakcie badania nic mi nie mówił, ale dało się wyczuć, że jest bardzo zaniepokojony. Przestawiał coś w urządzeniach, drapał się po głowie, wołał innych ludzi… Potem trafiłem do innego lekarza na EKG i on oznajmił mi, że nie będę mógł grać w piłkę. Wtedy zapewne pomyślał pan, że faktycznie tak będzie i plany o zostaniu piłkarzem trzeba porzucić. Nastąpił wówczas moment zwątpienia. Powiedziało mi to aż trzech lekarzy. Kiedy miałem testy wysiłkowe, to przerwano moje ćwiczenie na bieżni właśnie z powodu niepokojących sygnałów. Trzeba jednak podkreślić, że nie zrobił tego lekarz sportowy, a to kluczowe dla całej sprawy. Pojechałem razem z mamą po kilku miesiącach do Łodzi do lekarza sportowego, który wykrył tę wadę. Stwierdził, że mogę trenować, wchodząc na odpowiedni pułap bardzo powoli, ale nie jest tak, iż moja szansa na zostanie piłkarzem jest skreślona. Od tamtego czasu przebyłem trudną drogę, ale ostatecznie wróciłem do uprawiania sportu.
A wspominany kłopot z rasizmem jeszcze się pojawia?
Szczerze mówiąc, w pewnym momencie przestałem tego słuchać i o tym czytać. Nie reaguję na zaczepki i nie biorę ich do siebie. W tym aspekcie sporo dał mi wyjazd do Budapesztu, gdzie spotkałem się z normalnym podejściem. Dwa i pół roku spędzone na Węgrzech dały mi sporo nie tylko pod względem sportowym.
Często wraca pan do wyjazdu do Budapesztu. To pana najlepsza decyzja w karierze?
Do tej pory tak. Z pewnością samo podjęcie decyzji nie było łatwe. Trudno odchodzi się z tak wielkiego klubu jak Wisła Kraków, której częścią chciałem być jak najdłużej. Po długich rozmowach z rodziną podjęliśmy wspólną decyzję o wyjeździe. Poza sportem zyskaliśmy wiele jako rodzina, bo np. dzieci szybciej nauczyły się języka angielskiego.
Po zakończeniu gry dla Honvedu Budapeszt miał pan inne oferty z klubów zagranicznych?
Tak. W ostatnim sezonie otrzymałem takich trzy, z czego dwie w zimowym oknie transferowym.
Po porażce 0:7 z Legią jedynym miejscem, do którego wyszedłem, było przedszkole, gdzie zaprowadzałem lub odbierałem dzieci.
Trzecia trafiła do mnie dwa dni przed podpisaniem kontraktu w Łęcznej. Szczerze mówiąc, to zastanowiłbym się nad nią, gdyby nie to, że już wcześniej dałem słowo trenerowi Mamrotowi. Uważam, że to bardzo ważne, aby dotrzymywać obietnic i być fair.
Ireneusz Mamrot miał duży wpływ na pana transfer do Górnika? Odegrał bardzo istotną rolę. Miałem z Polski kilka innych ofert, ale wcześniej pracowałem z tym szkoleniowcem w Jagiellonii Białystok i był osobą, która wyciągnęła mnie z GKS Katowice. Dzięki niemu trafiłem do Ekstraklasy. To bardzo wymagający trener i szczegółowy. Widzi dużo i reaguje na sytuacje boiskowe. W przeciągu pięciu lat, które minęły od naszej pracy na Podlasiu, na pewno się zmienił, bo już rzadziej reaguje tak nerwowo. Dużo więcej rzeczy konsultuje z zawodnikami, przede wszystkim z kapitanem Maciejem Gostomskim.
O co walczy Górnik Łęczna w tym sezonie?
Po pierwszej kolejce mówiłem, że będzie można to stwierdzić po 10 meczach. Teraz mogę powiedzieć, że o jak najwyższe miejsce! Wiem, że to banalne zdanie, ale nie ma co rzucać słów na wiatr. Nie używałbym jeszcze stwierdzeń, że nasz cel to awans do Ekstraklasy, bo różnice punktowe są bardzo małe. Jestem o nas spokojny, ale najważniejsze mecze dopiero przyjdą.