BYŁO MNIEJ PROFESJONALIZMU, ALE WIĘCEJ EMPATII
„PS” z 19.12.1983 40 lat temu Trzy zawodniczki jednego kraju w czołowej dziesiątce to wielki sukces. Miewały takie wyniki Francuzki, miewały Włoszki, trafiało się kiedyś i Austriaczkom. I nastąpił koniec świata – w slalomie rozegranym w sobotę w Piancavallo, to nie trzy Francuzki, nie Włoszki albo Austriaczki, ale Polki uplasowały się wśród dziesięciu najszybszych. Małgorzata Tlałkówna – 2 miejsce; Dorota Tlałkówna – 7 miejsce; Ewa Grabowska – 8 miejsce. W Piancavallo polskie narciarstwo odniosło nie notowany dotychczas sukces. A w dodatku niewiele brakowało, żeby Polce przypadło również główne trofeum zawodów. (...) Podobnie jak dla sióstr Tlałkówien dolna część trasy okazała się też niezbyt szczęśliwa dla trzeciej Polki. Ewa Grabowska uzyskała na półmetku czwarty czas, lecz nie zdołała utrzymać tak wysokiego tempa do mety. Mimo to awansowała o jedną pozycję.
– Spotkaliśmy się w zakopiańskim Nosalowym Dworze. Spogląda pani codziennie ze swojego hotelu na stok Nosala i co sobie myśli?
EWA GRABOWSKA-GACZOREK (była narciarka alpejska, zajmowała miejsca w czołowej dziesiątce Pucharu Świata, 10-krotna mistrzyni Polski seniorek, mistrzyni Europy juniorek): Że to taka piękna góra i tak bardzo dzisiaj już niewykorzystana do narciarstwa alpejskiego. Za moich sportowych czasów działał wyciąg, była trasa do slalomu. Przecież jeszcze w 1974 roku odbył się tam Puchar Świata w rywalizacji mężczyzn.
– Dlaczego dzisiaj Nosal nie odgrywa w narciarstwie już takiej roli jak kiedyś?
To teren należący do trzech podmiotów, rozumiem, że niełatwo im się porozumieć. Kiedyś w Zakopanem i okolicach istniało kilka dobrze utrzymanych tras, na których można było trenować, rozwijać sport wyczynowy. Pamiętam „polankę” AZS w Kuźnicach, trasę pod Krzyżem. Dzisiaj takich miejsc brakuje i bardzo mnie to martwi. Jak można liczyć na międzynarodowe sukcesy, jeśli kandydaci na wyczynowych sportowców nie mają gdzie trenować?
– Mimo to objawiła się Maryna Gąsienica-daniel.
Nie byłoby to możliwe, gdyby była skazana tylko na treningi w rodzinnych stronach. Do tego potrzebne jest duże poświęcenie, wsparcie rodziców, potężne wydatki. W Pucharze Świata pokazała się też Magdalena Łuczak i to są wspaniałe wiadomości. Nie zmienia to jednak faktu, że baza do uprawiania wyczynowego narciarstwa alpejskiego w Polsce praktycznie nie istnieje.
– Zapytam prowokacyjnie: za komuny było lepiej?
Pod tym względem na pewno tak. Narciarskie kluby miały możnych, państwowych protektorów. Nie twierdzę, że były duże pieniądze, bo nie było, ale przynajmniej potrafiono stworzyć warunki do trenowania,
rzecz jasna adekwatne do tamtej rzeczywistości.
– Zacząłem od widoku na Nosal, bo podejrzewam, że na tej górze zostawiła pani mnóstwo czasu i energii, które zaprowadziły do wielkich sukcesów.
Mam inną refleksję. Gdy przez te wszystkie lata zjeżdżałam po stoku Nosala i przed sobą widziałam puste pola, przez myśl mi nie przeszło, że tam kiedyś wybudujemy z mężem hotel, a potem będziemy go rozbudowywać do takiego kształtu, jaki ma dzisiaj.
– Równie dobrze mogła pani zostać trenerką.
Myślałam o tym, a jednak wybrałam inne życie i wcale nie żałuję. Urodziłam trójkę mam już wnuki. Zajęliśmy się biznesem, który daje nam satysfakcję. Jeżeli coś mnie czasem dziwi, to tylko to, że tak szybko zakończyłam wyczynową karierę. Miałam zaledwie 25 lat, choć doświadczenie dla sportowca bywa niebagatelnym atutem, więc mogłam jeździć jeszcze kilka sezonów. Pamiętam, że dostałam akurat pierwsze narty do supergiganta, który wprowadzano do programu zawodów i… postanowiłam skończyć z wyczynowym sportem. Te narty zostawiłam sobie na pamiątkę i mam je do tej pory.
– Od razu pani wiedziała, że jeżeli nie sport, to branża hotelarska?
O nie, było to znacznie bardziej skomplikowane i polegało trochę na przypadku. Mój mąż Mirosław Gaczorek kupił działkę pod Nosalem, ale jeszcze nie był zdecydowany, co z nią zrobi. Po prostu inwestycja. Okazało się, że przy tej działce są inne. Zgłosił się jeden właściciel, że chętnie by ją sprzedał, bo jest wąska, niespecjalnie więc do zabudowy, a mąż może przyłączyć do swojej. Potem było kilka innych podobnych transakcji.
– Działka do działki jak ziarnko na ziarnka?
Mniej więcej właśnie tak. Z tym że nie od razu wszystko się wydarzyło. Wcześniej przez kilka lat mieszkaliśmy w Szwajcarii.
– Nie ryzykuję pomyłki, jeżeli będę zgadywał, że gdzieś w Alpach? Tak, w Alpach, ale mąż pracował wtedy w Lozannie.
– Mąż też sportowcem?
Nie, ale pasjonował się sportem i miał ciekawe sportowe znajomości. Poznaliśmy się na krakowskiej AWF. Pamiętam, że kolegował się z piłkarzami Wisły: Adamem Nawałką, Krzyśkiem Budką, Andrzejem Iwanem. Zwariowane czasy.
był wyczynowym
– Pani
Targu?
Urodziłam się tam, ale mój tata jest z Warszawy, a na Podhalu poznał mamę. Zamieszkaliśmy w Zakopanem. Tata, Eligiusz Grabowski, był cenionym trenerem łyżwiarstwa szybkiego. Prowadził kadrę narodową w czasach, gdy startowali Jan Józwik i Erwina Ryś. pochodzi
zNowego
– Aż dziwne, że pani nie została panczenistką.
Narciarstwo miało być dla mnie przygotowaniem do łyżwiarstwa szybkiego, ale zostałam przy nartach, bo szło mi całkiem nieźle, zaczęłam wygrywać, a to zawsze daje motywację, jeżeli nawet treningi zabierają dużo czasu, a ja miałam dopiero 14 lat. Wspominam o tym wieku, bo już wtedy zostałam włączona do kadry seniorek.
– Dlaczego tak wcześnie?
Bo ze swoimi rówieśniczkami wyraźnie wygrywałam i trenerzy uznali, że trzeba podnieść mi poprzeczkę. Uważam, że to był błąd.
– Dlaczego?
Nikt nie pomyślał, że jestem nie tylko młodą, ale też bardzo drobną dziewczyną, która bazowała na szybkości, refleksie, sprycie. Tymczasem zostałam poddana treningowi seniorskiemu, w którym w większej mierze stawiało się na siłę. Straciłam swoje atuty, byłam zwyczajnie zmęczona, miałam gorszą koordynację ruchową – rzecz w slalomie absolutnie fundamentalną.
– Jako szesnastolatka była pani na mistrzostwach świata w Ga-pa i zajęła 15. miejsce w kombinacji alpejskiej.
To jednak działo się za szybko. Trudno przebijać się w hierarchii, jeżeli ma się kilkanaście lat i trzeba walczyć z seniorkami. Skoro zaczynałam od zera, to miałam odległy numer startowy, gdzieś pod koniec stawki, a to oznaczało, że na trasę slalomu ruszało się wtedy, gdy była ona już w fatalnym stanie, z nierównościami i dziurami. Cieszę się, że przy kadrze narodowej powstała w końcu druga grupa młodych zadzieci, wodniczek, którą opiekował się trener Andrzej Kozak. Z niej ostatecznie uformowała się grupa czterech dziewczyn: Małgorzata i Dorota Tlałkówny, Krystyna Bortko i ja.
– Tak zaczynał się jeden z najbardziej pasjonujących rozdziałów w dziejach polskiego narciarstwa alpejskiego.
Zapewne tak, choć Polska mogła pochwalić się wtedy także dobrymi alpejczykami. Gdy ja zaczynałam starty, karierę kończył medalista MŚ Andrzej Bachleda-curuś. Sukcesy na stokach odnosił też jego młodszy brat Jan Bachleda-curuś, Maciej Gąsienica-ciaptak czy Wojciech Gajewski.
– A jednak za chwilę siostry Tlałkówny miały sprawić, że miejsca dla Polek w topowej dziesiątce Pucharu Świata stały się czymś normalnym i oczekiwanym.
Okazało się, że mamy talent i potrafimy nad nim pracować, choć pewnie mogło być jeszcze lepiej. Nie miałyśmy pomocy psychologa, nie było dietetyka. Od tej strony wiele rzeczy można było zrobić skuteczniej. Z dzisiejszej perspektywy jestem o tym jeszcze bardziej przekonana.
– W jakich okolicznościach poznała pani Małgorzatę i Dorotę? Trafiłyśmy do jednej klasy Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem. Treningowi i szkole był podporządkowany cały rytm dnia. Wcześnie rano miałyśmy zarezerwowaną kolejkę na Kasprowy Wierch, trenowałyśmy na stoku, a potem trzeba było wracać, bo o 11.45 zaczynały się lekcje. Wieczorem czekał nas drugi trening. To wszystko wymagało przemyślanego planu, zaangażowania wielu ludzi. Potrzebni byli na przykład deptacze.
– Deptacze?
Tylko w wyjątkowych przypadkach były używane u nas ratraki. Zamiast nich na stok ruszała grupka ludzi na nartach, którzy krok po kroku ubijali śnieg, żeby można było na nim jeździć. Ci ludzie to deptacze. Armatki śnieżne pierwszy raz zobaczyłam za granicą. A u nas jak brakowało śniegu, a temperatura była odpowiednio niska,