JAKIEGO TENISA POTRZEBUJE POLSKA?
Jajko czy kura? – ten przyczynowo-skutkowy dylemat znany powszechnie jako pytanie „co było pierwsze, a de facto co jest ważniejsze” możemy z powodzeniem zastosować, opisując dziś świat tenisa. Ze szczególnym uwzględnieniem Polski, Francji i kilku innych państw. Biorąc pod uwagę wszystko, co oglądamy teraz w Australii. Bo w drabinkach mamy tam do czynienia ze skrajnie różnymi modelami zawodowego sportu. Warto się zastanowić, jak je ze sobą zestawić i którego tak naprawdę potrzebujemy.
Co do jednego zapewne zgodzimy się wszyscy – pragniemy, by dyscyplina się rozwijała. Ale sposób, w jaki powinno się to odbywać, nie jest już wcale taki oczywisty. Co się na kortach liczy? Do czego i komu ma to służyć? Jak mierzyć wysoki bądź niski poziom kultury tenisowej? Nawet gdy dyskutuje się o tym z ludźmi od lat związanymi z rakietami, każdy uważa co innego.
Przed telewizorem czy telefonem kibicujemy z całą mocą Idze Świątek i Hubertowi Hurkaczowi. Liderki światowego rankingu i gracza z Top 10 zazdrości nam cały świat. Ale z drugiej strony istnieje równolegle przykład Francji, która gwiazd w pierwszej dziesiątce nie posiada w ogóle (Caroline Garcia i Adrian Mannarino zajmują miejsca pod koniec dwudziestki), a jednocześnie jest w Melbourne najliczniej reprezentowaną męską nacją. Ma też mnóstwo innych atutów. Ziemnego Garrosa, prestiż w Bercy, imprezy w Montpellier, Marsylii, Lyonie czy Metz. Plus masę innych z niższą pulą nagród. Wymienia się dzikimi kartami, co daje większe możliwości dla szerszej grupy profesjonalistów. Na Lazurowym Wybrzeżu, pomiędzy Niceą i Cannes, działa słynna prywatna Akademia Mouratoglou, a tuż obok, w Monte Carlo, a więc w nieopodatkowanej Francji, mieszkają, trenują i są żywym wzorem najwięksi mistrzowie. No i grają sobie wiosną na oczach księcia.
W korty sponsorsko, to także robi wrażenie, angażują się tu tacy giganci jak BNP Paribas, Lacoste czy Renault. Francuska Federacja Tenisowa cały czas zarabia i dzięki swojemu firmowemu turniejowi finansuje naprawdę szeroki system. Portale biznesowe podliczyły, jak to w tej sferze wygląda. Przychód z French Open 2022 wyniósł 256 mln dolarów, czyli 18,2 mln na dzień, blisko 762 tys. na godzinę i ponad 12,5 tys. na minutę. Nieźle. Za taką kasę można naprawdę zaszaleć.
No dobrze, ale teraz zastanówmy się, co z tego wynika. Szkolenie ociera się o perfekcję, a na wielkoszlemowy tytuł Trójkolorowi czekają u mężczyzn od triumfu Yannicka Noaha. Czyli już 40 lat! I raczej nie dostaną gwarancji, że to się wkrótce zmieni. Hubert ma większe szanse na gigazwycięstwa niż wszyscy obecni gracze znad Sekwany razem wzięci. Podobnie sytuacja przedstawia się u pań. Iga zdobyła cztery wielkoszlemowe tytuły, a Francuzki od sukcesów Amelie Mauresmo do takich momentów nawet się nie zbliżyły. Na horyzoncie nie widać nikogo, kto mógłby grać w tourze pierwsze skrzypce. I tu drogi ponownie się rozwidlają. Koncentrować się, jak na wielkich scenach, na dyrygencie, tenorach, solistach czy primabalerinie, czy może eksponować jednak kluczową i zbiorową rolę orkiestry? Przecież bez niej nawet wybitne jednostki nigdy nie zabłysną. No i istnieje jeszcze inne ryzyko. Jeśli ta jedna postać pozostaje w samotności, wszystko błyskawicznie może się rozsypać. Choroba, kontuzja, zmiana priorytetów. Albo po prostu upływający czas i wiek.
Świątek Polsce dała już bardzo wiele. Na pewno dumę. Na pewno radość. Na pewno satysfakcję, że w pewnym fragmencie sportowej rzeczywistości jako naród czujemy się lepsi niż inni. Iga wzmacnia też marketingową pozycję kraju. Pokazuje, że warto, nawet od zera, próbować szlaku od zera do bohatera. Ale jeśli oddzielamy emocje i sprawdzamy wymiar praktyczny, rzeczywistość nie prezentuje się już tak kolorowo.
Dużych turniejów jak nie mieliśmy, tak nie mamy. A ten jedyny średni, który Iga latem w Warszawie wygrała, już się niestety „zamknął”. Infrastrukturą, choć od czasów Agnieszki Radwańskiej stale się rozbudowuje, też niestety na otwarcie przegrywamy z konkurencją. Ale to nie wszystko. Tak zwana bariera wejścia, o której tyle słyszy się w środowisku, grając choćby amatorsko, zamiast maleć, staje się coraz bardziej kosmiczna. Nawet osoby zamożne żalą się, że na pewnym etapie nie stać ich już na prowadzenie kariery syna czy córki. Na „zabawę” w czasie szkoły, mimo że sporo kosztuje, oczywiście tak. W skali ogólnopolskiej czy ewentualnie europejskiej – jakoś wytrzymają. Ale gdy seniorsko „trzeba iść teamem, globalnie i jakoś wyjść na swoje”, no to bez wsparcia z zewnątrz niestety nie ma jak. – Panie Bartku, ja tu nie ustalę żadnego biznesplanu i marży. Idze i Hubertowi się udało, ale wie pan, ilu obok pobankrutowało? – usłyszałem niedawno od jednego z tenisowych znajomych.
Nie wiem, ale mogę się domyślać. 99 procent z nas, kolejna sentencja bezradnego rodzica, jest z tenisa z założenia wykluczona na starcie. I tu wracamy do początku rozprawki. Gębicz piszący się cieszy, że jest ten cały hype. Gębicz i jemu podobni, gdy wyjdą poodbijać pod balon, dostrzegają niestety, jak niewiele poszło realnie do przodu. Że trenują nie zawsze ci najbardziej utalentowani, a najbardziej odporni i zdeterminowani. Rodzinnie i finansowo. We Francji, choć Świątek i Hurkacza tam brak, bilansują to nieco inaczej.