ZASTĄPIŁ DEYNĘ
Ten mecz decydował o awansie reprezentacji Polski do finałów mistrzostw świata w Argentynie. 29 października 1977 roku na Stadionie Śląskim Polska zremisowała z Portugalią 1:1. Kibice równie głośno i namiętnie jak o awansie dyskutowali o Kazimierzu Deynie. Nie tylko dlatego, że strzelił gola, posyłając piłkę do siatki bezpośrednio z rzutu rożnego. Deyna – as kadry i także Legii Warszawa – przez znaczną część widzów zgromadzonych na chorzowskim stadionie został przyjęty bardzo nieprzychylnie. Aż trudno uwierzyć, że rodacy gwizdali na niego nawet wtedy, gdy zdobył dla Polski prowadzenie. Druga porcja gwizdów i pohukiwań towarzyszyła mu, gdy schodził z boiska w 84. minucie. W takich okolicznościach Deynę zastępował Jan Erlich. Był środkowym pomocnikiem Śląska Wrocław, z którym kilka miesięcy wcześniej zdobył mistrzostwo Polski.
– „Zyga, jak ja ci zazdroszczę tej kadry!” – mówił mi i to wiele razy. A ja za każdym razem odpowiadałem tak samo: „Jasiu, zobaczysz, że ty też w końcu zagrasz. Za dobry jesteś, żeby cię to ominęło”. Gdy go w końcu Jacek Gmoch powołał, to po powrocie do Wrocławia chodził dumny w reprezentacyjnej koszulce chyba przez tydzień – mówi Zygmunt Kalinowski, bramkarz Śląska i medalista MŚ w 1974 roku.
Dla Erlicha 1977 rok był najlepszy w karierze. Zanim zdobył ze Śląskiem mistrzowski tytuł, w marcu grał z nim w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów z SSC Napoli. We Wrocławiu było 0:0, dopiero w rewanżu rywale wygrali 2:0.
Pierwszy raz Gmoch powołał go na wyjazdowy towarzyski mecz z Austrią (1:2), lecz nie zagrał w nim ani minuty. A potem był prestiżowy bój ze Związkiem Radzieckim w Wołgogradzie. Erlich wyszedł w podstawowej jedenastce, u boku Zbigniewa Bońka, Adama Nawałki
i Bohdana Masztalera, z przodu grali Grzegorz Lato i Stanisław Terlecki. Polacy jednak doznali porażki 1:4 i notowania Erlicha u selekcjonera gwałtownie spadły. Zagrał już tylko te kilka minut w meczu z Portugalią.
Jeszcze w lutym 1978 roku był w szerokiej kadrze piłkarzy, spośród których Gmoch miał wytypować kadrę na mundial, ale stracił szanse, gdy został ukarany czerwoną kartką (zresztą pierwszą dla piłkarza Śląska w historii jego występów w ekstraklasie!) za incydent z ligowego meczu Stal Mielec – Śląsk Wrocław (0:0). Obrońca gospodarzy Edward Załężny faulował Erlicha, a ten kopnął go w emocjonalnym odruchu. Nie skończyło się to dla wrocławianina dobrze, bo PZPN zakazał mu grać w piłkę niemal przed dwa miesiące.
– Czerwona kartka i kara zabolała nas wszystkich, bo traciliśmy ważnego piłkawszystko rza – mówi inny piłkarz Śląska Tadeusz Pawłowski. – On nie grał brutalnie. Ten jeden raz zdarzyło mu się impulsywnie zareagować – dodaje Józef Kwiatkowski, czyli kolejny gracz Śląska, który tak samo jak wszyscy wymienieni zagrał w reprezentacji Polski.
Grał bez skarpetek
Erlich był wychowankiem Arki Gdynia, a przenosiny do Śląska stały się operacją skomplikowaną i czasochłonną, bo jego klub nie zgadzał się na transfer. Wcześniej w ramach zasadniczej służby wojskowej próbował sił w Zawiszy Bydgoszcz i Legii Warszawa, lecz z różnych powodów bez sukcesów. W Śląsku pojawił się w 1974 roku i stał się ważnym piłkarzem zespołu trenera Władysława Żmudy.
– Gdy do nas przyszedł, szybko przekonaliśmy się, że kogoś takiego nam brakowało. Wcale się nie dziwię, że z nim w składzie zaczęliśmy osiągać największe sukcesy. Był ruchliwy, agresywny w odbiorze, umiejący dokładnie podać do przodu, rozkręcić akcję, ale także zdobyć bramkę – zaznacza Kwiatkowski.
– Janek był wspaniałym gościem, sprawdzał się w każdej sytuacji. A na boisku harcownik, wszędzie go było pełno. Gdy coś mu nie wychodziło, z tej złości w szatni miał aż łzy w oczach. Jaki piłkarz, taki kolega, czyli jeden z najlepszych. Lubił grać bez skarpetek. Wkładał do buta gołą stopę i tłumaczył, że dzięki temu lepiej czuje piłkę, a w skarpetkach noga się poci – śmieje się Kalinowski.
Zawzięty jak Kaszub
– Miał pseudonim „Kaszub” i to wiele mówi nie tylko dlatego, że stamtąd pochodził. Był twardy, uparty i zawzięty. To