W Gwinei czuję się jak Lewandowski
Napastnik Miedzi Iban Salvador był jedynym przedstawicielem polskiej ligi w dobiegającym końca Pucharze Narodów Afryki. I nawet strzelił gola w meczu Gwinei Równikowej z Nigerią.
MACIEJ KALISZUK („PRZEGLĄD SPORTOWY” ONET): Występował pan w tej edycji Pucharu Narodów Afryki. Wychował się pan jednak w Hiszpanii, a co pana najbardziej zaskoczyło w Afryce?
IBAN SALVADOR: Najdziwniejsze dla mnie było, że w ogóle tu gram. Nigdy nie wierzyłem, że będę występował w kadrze. Jestem z tego dumny, ale w kraju mnie zdziwiło, że ludzie chcą autografy, czy proszą, by zrobić sobie ze mną zdjęcie. Czułem się jak Lewandowski w Polsce. Czytałem, że zanim trafił pan do kadry Gwinei Równikowej, to nigdy pan tam nie był. Jak pan w ogóle się tam znalazł?
Mogłem w niej grać ze względu na pochodzenie dziadka ze strony matki. Zawsze była taka możliwość, ale nie myślałem o tym. Gdy jednak dostałem propozycję, to się nie zastanawiałem.
Jak się pan odnalazł w nowej rzeczywistości, która zapewne bardzo różni się od tej znanej panu z Hiszpanii?
W 2015 roku był pierwszy etap mojej przygody z kadrą. Poznałem wielu nowych piłkarzy, przyzwyczaiłem się do nowego futbolu, zupełnie innego niż ten w Hiszpanii. Jest dużo bardziej fizyczny. Tam faule nie są faulami, nie ma czerwonych kartek za przewinienia, za które powinny być. Musiałem się przyzwyczaić do tych nowych warunków. Szamanów pan spotkał?
W Afryce oni są wszędzie. Dla mnie nie stanowi to problemu. Albo w to wierzysz, albo nie. Wiem, że to taka czarna magia, niektórzy mają talizmany, aby odgonić zło.
Polski trener Henryk Kasperczak opowiadał, że w zespołach przez niego prowadzonych w Afryce zawsze byli szamani, może poza krajami arabskimi. W kadrze Gwinei Równikowej też go macie?
Nigdy takiego nie widziałem, ale wiem, że w innych zespołach są.
W tym roku był pan jedynym piłkarzem z polskiej ligi na tym turnieju. Doszliście do 1/8 finału. To sukces czy jednak rozczarowanie?
Jesteśmy szczęśliwi. Napisaliśmy piękną historię, mieliśmy trudną grupę, a zremisowaliśmy z Nigerią, potem wygraliśmy z Wybrzeżem Kości Słoniowej 4:0. Nie jest łatwo strzelić mu cztery gole.
Potem jednak odpadliście po meczu z Gwineą, która nie jest tak mocna jak Nigeria czy WKS. To duży zawód?
Jestem dumny z naszej postawy, ale ostatni mecz miał gorzki smak. Był wyrównany, a przegraliśmy po golu w końcówce (w ósmej minucie doliczonego czasu – przyp. red.), gdy długo graliśmy, mając jednego piłkarza mniej. Na koniec przegraliśmy. Mimo wszystko uważam, że wynik, który osiągnęliśmy, jest dobry. Mieliśmy za sobą udane dwa lata. Szczególnie ten mecz z Wybrzeżem Kości Słoniowej był dla nas dobry. Nieczęsto się zdarza, żeby gospodarz turnieju stracił cztery gole. W meczu z Nigerią zdobył pan bramkę. Pewnie to dla pana niezwykły moment? Wiele dla mnie znaczyła. Zawsze gdy gram w Pucharze Narodów Afryki, to są niezwykłe chwile. To prawda, że bardzo się cieszyłem z bramki. To była taka euforia pomieszana z szaleństwem.
Gwinea Równikowa to mały kraj bez dużych tradycji piłkarskich, a z panem w składzie poprzednio spisywała się jeszcze lepiej, grała w ćwierćfinale i była na czwartym miejscu w PNA. To była duża niespodzianka także dla pana?
To był mój trzeci występ w turnieju. Najlepszy był ten pierwszy. W 2015 roku zajęliśmy czwarte miejsce, przegraliśmy w półfinale z Ghaną, potem z DR Konga w karnych. Wcześniej drużyna nie miała zawodników pochodzących spoza kraju. Aby bardziej się liczyć w międzynarodowej rywalizacji, sięgnięto po piłkarzy urodzonych w innych państwach. Teraz chcemy utrzymać zawodników i ten sam model gry, który przez ostatnie dwa i pół roku dawał nam tak dobre wyniki.
Jak pan się odnajduje w Polsce?
Na pewno życie jest inne niż w Hiszpanii. W Walencji miałem słońce, a tu klimat jest inny, zimny, ale dobrze się zaaklimatyzowałem w Legnicy. Gdy przyszedłem, świeciło słońce i czułem się jak w Hiszpanii, ale teraz jest zimno, na dodatek szybko robi się ciemno (półtorej godziny wcześniej niż w okolicach Walencji, skąd pochodzi – przyp. red.). Co pana zdziwiło w naszym kraju?
Godzina kolacji. W Polsce je się ją często o siódmej wieczorem, my w Hiszpanii jadamy później. W ogóle Polacy mają inny styl życia. W Hiszpanii wieczorami ulice są pełne ludzi, którzy wychodzą na colę czy piwo. Polacy częściej siedzą w domu.
Jak pan trafił do Miedzi?
Miałem kontrakt w Hiszpanii (w AD Ceuta – przyp. red.), w ostatnim tygodniu okna transferowego szukaliśmy innej możliwości i przyjaciel polecił mi Miedź.
Mógł pan też trafić do Wisły Kraków? Dlaczego więc jednak Miedź?
W Wiśle znałem Kiko Ramireza (dyrektora sportowego Wisły, w sezonie 2013/14 prowadził go w zespole L’hospitalet – przyp. red.). To prawda, że byłem bliski podpisania z nią kontraktu, ale ostatecznie trafiłem do Miedzi.
Runda jesienna nie była dla pana udana. Zagrał pan w sześciu meczach, trzech w pierwszym składzie, nie zdobył pan bramki, nie miał asysty.
Kontrakt z klubem podpisałem dość późno. Musiałem poznać kolegów i język. Nie znałem polskiego, a w Polsce więcej zacząłem się też uczyć angielskiego. Poza tym doznałem kontuzji. Wróciłem do gry po urazie, potem wyjechałem na zgrupowanie kadry, tam doznałem kolejnej kontuzji i po powrocie do Polski już nie grałem.
Jak się pan odnalazł w Polsce pod względem piłkarskim?
Na pewno gra się inaczej niż w Hiszpanii, ale przyzwyczaiłem się. W piłce łatwo się zaaklimatyzować, zwłaszcza że wszyscy w klubie mamy wspólny cel.
Gdy w 2016 roku trafił pan do Valencii, to pewnie miał pan inne plany na przyszłość, grał pan jednak w drugim zespole. Liczył pan, że przebije się do pierwszej drużyny?
Gdy byłem dzieckiem, rzeczywiście myślałem o takich rzeczach. Kiedy jednak znalazłem się w drużynie, okazało się, że bardzo trudno jest się przebić.
Zwłaszcza że wtedy to był mocniejszy klub niż teraz, wszedł do Ligi Mistrzów. Trenował pan z pierwszym zespołem.
Tak, ćwiczyłem też z pierwszą drużyną. Byli w niej zawodnicy o niesamowitych umiejętnościach, wielcy profesjonaliści. Nie chodzi tylko o sam trening, ale wszystko, co robili wokół niego, jak chodzili na basen, korzystali z odnowy biologicznej, wszystko było tam na najwyższym poziomie.
Raz jednak wystąpił pan w pierwszym zespole. Wszedł pan w końcówce półfinału Pucharu Króla z Barceloną, gdy po porażce 0:7 w pierwszym meczu w rewanżu trener zrobił wiele zmian. Co pan zapamiętał z tego spotkania?
To był dla mnie historyczny moment. Najlepiej z niego zapamiętałem chwile, gdy wychodziłem na murawę i potem jak jadłem posiłek z Alvaro Negredo.
Teraz pana rzeczywistość to Miedź. Runda jesienna nie była udana nie tylko dla pana, ale i całej drużyny. Ósme miejsce to pewnie rozczarowanie?
Tak, ale trzeba pamiętać, że rozegraliśmy mecz mniej, bo spotkanie z GKS Katowice się nie odbyło. Przed nami długa i trudna rywalizacja, różnice w tabeli nie są jednak duże. Dalej liczymy na awans.