W Las Vegas pięć na pięć!
Marcin Tybura ósmym zawodnikiem rankingu UFC wagi ciężkiej. – Z ostatniego zwycięstwa jestem najbardziej dumny – mówi 38-latek.
Kilkanaście potężnych uderzeń Taia Tuivasy i rozcięcie na głowie nie zatrzymały Marcina Tybury, który w niedzielny poranek polskiego czasu po emocjonującym boju pokonał Australijczyka w Las Vegas przez poddanie (duszenie zza pleców) w 1. rundzie. Swój trzeci występ w walce wieczoru gali UFC (ogółem było to jego 19. starcie w oktagonie amerykańskiego giganta MMA) pierwszy raz zakończył jako zwycięzca!
Mekka sportów walki mu służy
– Zawodnicy kategorii ciężkiej dość często są krytykowani za nudniejsze pojedynki. A potyczka z Tuivasą, jak i samo jej zakończenie wypadły naprawdę fajnie! Minęło kilka dni i może emocje jeszcze całkowicie nie opadły, ale w tej chwili w mojej karierze w UFC właśnie z tego zwycięstwa jestem najbardziej dumny. Wcześniej w tych kategoriach myślałem o wygranej z Benem Rothwellem w 2020 roku – cieszy się Marcin, z którym rozmawialiśmy już w trakcie jego wakacji. Wraz z żoną spędza je na Polinezji Francuskiej. – Piękne wyspy, lazurowa woda, zielone wzgórza. Krajobraz sprzyjający relaksowi – mówi „Tybur”, który ma tym większą satysfakcję, że właśnie awansował z 10. miejsca na 8. pozycję w rankingu wagi ciężkiej (120 kg). A więc ciekawe perspektywy i duże wyzwania – mimo paru niepowodzeń w trwającej od 2016 roku historii występów w UFC – nadal przed nim. Z ostatnich dziesięciu walk wygrał osiem.
Siedem lat temu w Sydney nie sprostał byłemu mistrzowi UFC Fabricio Werdumowi, a w lipcu ubiegłego roku w Londynie – znów w tzw. main evencie – szybko znokautował go Tom Aspinall.
Co było kluczem do pokonania Tuivasy? – Wydaje mi się, że trochę więcej luzu, na który postawił trener. Często mam problem z przyjmowaniem ciosów, zwłaszcza na początku walki. Chodziło więc o to, by uderzenia rywala, jeśli miałyby na mnie spaść, trafiały na bardziej rozluźnione ciało – tłumaczy Marcin. – A poza tym wykonałem to, co zakładaliśmy. Miałem sprawdzić, jak duża jest siła Tuivasy w stójce. I jeśli okazywałaby się ona dla mnie zbyt ryzykowna, to przenieść walkę do parteru. Tak też się stało. Poza tym, gdy krew zaczęła mi spływać z czubka głowy na czoło, poczułem motywację, by jak najszybciej skończyć walkę – opowiada najlepszy polski „ciężki”.
Tybura w UFC walczył już na paru kontynentach, ale widocznie najbardziej sprzyja mu klimat i atmosfera Las Vegas, bo tam wygrał pięć potyczek na pięć stoczonych. Tuivasę pokonał co prawda podczas kameralnej imprezy w sali Apex (UFC dość często organizuje je tam od czasu pandemii), ale nie odebrało to Polakowi słodkiego smaku triumfu. – Nie lubię wybrzydzać, podobało mi się. Przyszło trochę znajomych, więc doping docierał do mnie nawet lepiej niż na dużych galach. Przed walką myślałem, że po gali UFC chciałbym mieć wreszcie taki plakat z moją twarzą, który przypominałby mi o wygranej. I to życzenie się spełniło – uśmiecha się wojownik z Uniejowa, który w trakcie roku najwięcej czasu spędza w Poznaniu, gdzie trenuje pod okiem Andrzeja Kościelskiego. Często bywa też w Warszawie.
Wciąż jest w wielkiej grze
– A co do Las Vegas, to pamiętam, jak w 2017 roku przyjechałem tam na walkę z Luisem Henrique. Zrobiło mi się przyjemnie, bo znałem to miejsce choćby z filmów. Poczułem też, że trafiłem do stolicy sportów walki. Potem w Las Vegas też trochę pomieszkałem i sporo zwiedziłem w Newadzie. Choćby Wielki Kanion czy inne piękne miejsca stworzone przez naturę – opowiada „Tybur”.
Dla zawodnika, który w listopadzie skończy 39 lat, zegar tyka coraz głośniej. Czy zdąży jeszcze zasłużyć na pojedynek o mistrzostwo UFC? – Oczywiście, to nadal jest moje marzenie. Choć dziś podchodzę do tego już trochę inaczej, wolę koncentrować się na konkretnej walce, która jest przede mną. Tak było teraz. Nie myślałem o tym, że po zwycięstwie rzucę wyzwanie któremuś wysoko notowanemu rywalowi. Przed przegraną walką z Aspinallem miałem trochę inne podejście, a potem musiało minąć parę tygodni, zanim odzyskałem moc sprawczą. Dlatego teraz niczego nie zakładam, a marzenie z tyłu głowy pozostaje – tłumaczy Tybura. Jak mówi, po walce z Tuivasą nikogo z potencjalnych rywali „nie zaczepiał”, za to ktoś „zaczepił” jego. Był to Jairzinho Rozenstruik. Zawodnik z Surinamu w rankingu jest niżej (11. miejsce), ale ma znane nazwisko, więc ewentualna wygrana dla Polaka też byłaby cenna. Oczywiście jeszcze lepiej byłoby pokonać notowanego na 7. pozycji Brazylijczyka Jailtona Almeidę, a co dopiero... byłego tymczasowego czempiona z 2. lokaty. – Jedna z reporterek zasugerowała, że moim rywalem mógłby zostać Ciryl Gane. To byłby piękny scenariusz, ale pewnie trudno zakładać, że on się zgodzi. Może gdyby UFC znów organizowało galę we Francji? Nie wiem, nie wybieram sobie przeciwników. Czuję się dobrze traktowany przez UFC, więc nie pogniewam się nawet na kogoś trochę niżej notowanego – zaznacza Tybura. Tak czy owak... – Na pewno nie czuję, że pewne furtki się przede mną zamknęły. Wciąż jestem w grze – podsumowuje.