KOŃ BY SIĘ UŚMIAŁ… Dni klęsk i chwały ołówkiem Ały
Już 20 kwietnia na warszawskim Służewcu rozpoczyna się tegoroczny sezon wyścigów konnych 2024. Przez ćwierć wieku mogłem oglądać gonitwy z okien swego domu i zazdrościłem ścigającym się jeździeckich umiejętności. Pojawiając się zaś od czasu do czasu na samym torze, podziwiałem barwne postacie stałych graczy, wśród których nigdy nie brakowało sław ze świata kultury i sportu. Na trybunach zasiadali między innymi aktor Jan Englert, sprzedająca rekordowe nakłady sensacyjnych książek pisarka Joanna Chmielewska, uwielbiany przez publiczność sprawozdawca sportowy TVP Jan Ciszewski, a ostatnio będący również właścicielem koni trener piłkarski Jerzy Engel. Służewiecki tor uważano zawsze za jeden z plenerowych salonów Warszawy. Z okazji Wielkiej Warszawskiej w loży honorowej zwykł pojawiać się aktualny prezydent stolicy.
Choć wyrosłem w czasach, gdy w małych miastach i na wsiach dominowała jeszcze trakcja konna, sam nigdy nie nauczyłem się jeździć wierzchem. W sensie sportowym moim szczytowym wyczynem było chwilowe poprowadzenie zaprzęgu, na które pozwolił mi kiedyś w Sierakowie Wielkopolskim – wicemistrz świata w powożeniu Rajmund Wodkowski. Będąc kompletnym ignorantem w dziedzinie sportów konnych, wpadłem jednak w roku 1998 na pomysł zorganizowania na służewieckim torze niecodziennego wydarzenia, jakim byłaby gonitwa z udziałem gwiazd aktorskich, sportowych i medialnych. Przedsięwzięcie takie okazało się już na wstępie czymś zgoła niemożliwym do zrealizowania z różnych względów, począwszy od doboru koni – bo przecież wykorzystanie szalonych wyścigowych folblutów nie wchodziło w grę. Mnie jednak marzył się jeździecki pojedynek Daniela Olbrychskiego, odtwórcy roli sienkiewiczowskiego Kmicica – z mistrzem olimpijskim w pchnięciu kulą Władysławem Komarem, który nauczył się jeździć na koniu dla potrzeb filmowych. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku lubiący pisywać o sporcie satyryk Józef Prutkowski polemizował nawet z reżyserem filmu „Potop” Jerzym Hoffmanem, uważając, że nie Olbrychski, lecz Komar, z uwagi na imponujące warunki fizyczne i wrodzoną skłonność do burzliwych przeżyć, powinien być Kmicicem. Tym bardziej że śp. pamięci Władek to był rodowity litewski, a dokładnie mówiąc żmudzki szlachcic.
Mając akceptację rządzącego służewieckim torem Jerzego Budnego na urządzenie gonitwy, w krótkim czasie załatwiłem wszystko, co trzeba. Idąc za radą kogoś ze środowiska jeździeckiego, o wypożyczenie koni poprosiłem szefa pokazowego szwadronu ułanów z podwarszawskich Kań. Koszt wypożyczenia okazał się niewielki, a sami ułani w barwnych strojach dali najpierw pokaz swoich umiejętności, by potem wziąć symboliczny udział w gonitwie, która odbyła się na finiszowej prostej (na jazdę po wirażach jeźdźcom amatorom nie dano by zgody). Daniel Olbrychski obiecał mi, że chętnie się pościga na Służewcu, w końcu jednak na torze się nie pojawił, a miał jechać na swoim własnym arabie. Podobno doszedł do wniosku, że ten jego arab nie jest tak rączy jak ów koń, którego w filmie „Potop” zaofiarował na niby księciu Bogusławowi Radziwiłłowi. Ten ambitny aktor-sportowiec (w młodości lekkoatleta), nie chcąc przegrać, zrezygnował z gonitwy. Mój serdeczny przyjaciel Komar – wprost przeciwnie. Jako długoletni bywalec wyścigów wprost zapalił się do popisowego występu. Żeby ten 150-kilogramowy mężczyzna mógł wsiąść na stosunkowo niewielkiego, dość już wysłużonego i karnego na szczęście ułańskiego rumaka, musiało go podsadzać bodaj czterech pomocników. Wykonał – ku uciesze publiczności – symboliczną rundę honorową na padoku i śmiało ruszył na tor. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu ten niedoszły odtwórca roli Kmicica aż do połowy dystansu trzymał się w połowie stawki. Potem jednak pod ciężarem jeźdźca nogi konia zaczęły się rozchodzić na boki i bałem się, że dosiadany przez Władka wierzchowiec nie dociągnie do celownika. Na szczęście nic takiego się nie stało.
Na czele gnał zawodowy aktor Marek Siudym i jemu by na pewno przypadło zwycięstwo, gdyby nie to, że na finiszu okazał się dżentelmenem i w ostatniej chwili ściągnął wodze, żeby ustąpić pierwszeństwa telewizyjnej gwieździe Katarzynie Dowbor. W reakcji na ten gest publika oszalała z zachwytu. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak wielkie zainteresowanie wzbudziła zorganizowana przeze mnie gonitwa.
Przypuszczam, że tamtego dnia dzień wyścigowy miał rekordową frekwencję, choćby dlatego, że dodatkowo odbywały się na Służewcu atrakcyjne targi i jednocześnie zorganizowano różne gry i zabawy dla dzieci. Pogoda była przepiękna, więc na zabytkowy tor przybyło mnóstwo całych rodzin. Moją gonitwę zgodziła się sponsorować będąca następczynią FSO na Żeraniu koreańska firma Daewoo. Sam jej prezes na Polskę przekazał ufundowaną przez siebie nagrodę główną dla kogoś z publiczności w postaci samochodu Daewoo Lanos. Dodatkowo losowaliśmy dla widzów ponad sto telefonów komórkowych, które wtedy były jeszcze nowością.
Prowadząc wraz z Tadeuszem Drozdą konferansjerkę na padoku, ocierałem pot z czoła. Co tam się działo! Nad naszymi głowami latały samoloty ciągnące
Zbigniew Gut (1949–2010), pseudo „Winnetou”, obrońca występujący w latach siedemdziesiątych w piłkarskiej reprezentacji Polski pod wodzą Kazimierza Górskiego, zagrał na igrzyskach olimpijskich 1972 w Monachium (złoty medal) i w mistrzostwach świata 1974 w Niemczech (trzecie miejsce). Gut był wtedy najlepszym lekkoatletą owej ekipy, mając na 100 m rekord 11.0 s i skacząc w dal ponad 7 metrów. W tamtym czasie stanowił podporę Odry Opole. Najpierw jednak grał w Promieniu Żary (1966–1968), w którym przyszły mistrz lekkoatletyki Tadeusz Ślusarski zamierzał ewentualnie występować w sekcji piłkarskiej albo bokserskiej. Na szczęście w szkolnym klubie Sokół Żary wszechstronnie utalentowanego „Ślusarza” przysposobił do skakania o tyczce trener Grzegorz Kurkiewicz i w efekcie Tadeusz został w 1976 mistrzem, a w 1980 wicemistrzem olimpijskim w tej konkurencji. I tym sposobem przewyższył Guta, który zdobył tylko jeden medal igrzysk.