MARIUSZ STRZAŁKA WYZNANIA MUSZKIETERA Szpadzista Mariusz Strzałka zdobył z polskim zespołem srebrny medal igrzysk w Moskwie, a osiem lat później wyemigrował na Zachód i reprezentując już RFN, został drużynowym mistrzem świata oraz ósmym zawodnikiem turnie
– Bardzo się cieszę, że możemy porozmawiać, na dodatek w pana rodzinnym Wrocławiu. MARIUSZ STRZAŁKA: Od lat unikałem wywiadów, bo byłem w nich zbyt szczery. Już za czasów PRL, zanim jeszcze wyjechałem do Niemiec, coś powiedziałem dosadnie o działaczach i żałowałem. Życie ciągle uczy mnie dyplomacji. Czasem lepiej ugryźć się w język niż publicznie wygarniać prawdę.
– Wiele o panu słyszałem, ale zawsze z drugiej ręki, a już najwięcej od trenera Adama Medyńskiego. To zrozumiałe, że jego opowieść o waszej współpracy nie może być w pełni obiektywna. Dlatego spróbujmy ją skonfrontować z pana opinią. Mówimy o wybitnej drużynie polskich szpadzistów, którzy byli już wicemistrzami olimpijskimi, ciągle z potencjałem na złote medale, ale w końcu wszystko się rozleciało. Zdaniem zawodników – głównie z winy Medyńskiego. Według trenera – dokładnie z przeciwnego powodu. Niepodważalnym faktem jest to, że na kilka miesięcy przed igrzyskami w Seulu Robert Felisiak i pan wyemigrowaliście do RFN. Zostaliście tam już na zawsze, zdobywaliście złote medale dla nowego kraju.
Poruszył pan tyle wątków, że nie wiem, od czego zacząć…
– To zacznijmy od początku. Dlaczego został pan szermierzem?
Bo w dzieciństwie moją ulubioną książką była powieść „Trzej muszkieterowie” Aleksandra Dumasa. Byłem chyba w piątej klasie podstawówki, kiedy koleżanka ze szkoły powiedziała mi, że zapisała się na szermierkę. Wypytywałem o szczegóły, więc zaproponowała, że może mnie zaprowadzić na zajęcia. I w ten sposób po jakimś czasie wylądowałem na Wybrzeżu Wyspiańskiego, gdzie zajęcia miała sekcja AZS Politechniki Wrocław pod kierunkiem Adama i Weroniki Medyńskich. Pamiętam, że trener Medyński pierwszy raz przyszedł w ciemnozielonym garniturze z podobną stójką, jaką miał Bruce Lee. Był szczupły, miał krótko przycięte włosy. Inaczej go sobie wyobrażałem. Przywitał się ze mną, za chwilę pojawiła się też jego żona, ładna kobieta. Wszystko odbyło się w ciekawej atmosferze.
– Trzeba mieć jakieś szczególne predyspozycje, by zostać szermierzem?
Zapisałem się do klubu, bo szermierka mi się podobała, ale muszę powiedzieć, że drugi raz bym tego nie zrobił.
– Dlaczego?
Bo jest to sport elitarny i kosztowny. Wymagający bardzo ciężkiej pracy. Chodzi nie tylko o wytrzymałość i mocne nerwy, ale też o szczególną umiejętność podejmowania szybkich decyzji w dużym stresie, odporności na strach. Jest 14:14 i decyduje ostatnie trafienie, ułamek sekundy. Ktoś nie wytrzymuje nerwowo, robi błąd i jest trafiony, wówczas między wielkim zwycięstwem a przytłaczającą porażką jest cieniutka linia. Dlatego jeden zdobędzie medal, a drugi może się zatrenować na śmierć i nic nie osiągnie.
– Ta wiedza przychodzi z czasem. A wtedy co pan czuł? Przede wszystkim entuzjazm. Cieszyłem się, że mogę uczyć się fechtowania i że jest szansa, że będę to robił coraz lepiej. Gdy w szkole mówiłem kolegom, że trenuję szermierkę, moje słowa robiły na nich wrażenie, bo to nie był oczywisty wybór.
– Gdyby dało się cofnąć czas, co by pan wybrał?
Ze sportów indywidualnych pewnie tenis, ale wolałbym chyba jednak piłkę nożną albo inną grę zespołową, gdzie stres rozkłada się na całą drużynę. No i finansowo byłoby lepiej, bo niestety ten biedny szermierz zawsze będzie biednym szermierzem. Z tenisistami, piłkarzami czy nawet siatkarzami w ogóle nie ma porównania. Chłopaki kończą kariery i są już poustawiani. A szermierz, także z krajowej czołówki, musi nieźle główkować, co zrobić, by mieć w miarę przyzwoity nowy start.
– Szybko pan robił postępy? Przeskakiwałem do kolejnych kategorii wiekowych, jako junior zacząłem toczyć wyrównane walki z seniorami. We Wrocławiu działał jeszcze drugi mocny klub, Kolejarz. Siłą rzeczy było między nami napięcie, udowadnianie, kto jest lepszy i z jakiego powodu. Gdyby moja koleżanka, dzięki której zająłem się szermierką, trenowała w Kolejarzu, pewnie poszedłbym za nią.
– I w ten sposób szermierki nie uczyłby pana Adam Medyński…
Nie byłoby to dla mnie dobre, bo Medyńscy byli znakomitymi trenerami, znali się na rzeczy. Problem polegał na tym, że trochę, powiedziałbym, przeginali.
– W jaki sposób?
Ogólnie powiem, że nieustannie nas motywowali do ciężkiej pracy. I to jest w porządku. Jeżeli jednak techniki motywacyjne nie skutkowały, włączali tak zwany system strachu. Na zawodników z mocnymi nerwami to działało i przynosiło dobre wyniki sportowe. Przychodził jednak moment, kiedy przestawało działać i nie mówię tutaj tylko o mnie.
– Jaki to moment?
To czas, kiedy dorośliśmy, mieliśmy już narzeczone, żony, zakładaliśmy rodziny. Trener Medyński nie przyjmował do wiadomości oczywistych i nieuchronnych faktów. Ciągle traktował nas jak piętnastolatków, więc musiało coraz bardziej iskrzyć między nami a nim. Powoli zaczęło się to rozpadać. Po prostu czułeś, że musisz coś zrobić, skoro trener znowu potrafił ci naubliżać, wyszturchać. Zaznaczam, że to były inne czasy, wtedy takie zachowania się zdarzały w różnych dziedzinach życia, nie było takiej ochrony nietykalności. Dzisiaj byłoby to niemożliwe.
– Czy kiedykolwiek miał pan do czynienia z innym trenerem, który potrafiłby prowadzić podopiecznych równie twardą ręką? W Niemczech poznałem Emila Becka, wielkiego trenera, założyciela ośrodka i bazy olimpijskiej w Tauberbischofsheim. Jego zawodnicy zdobywali mnóstwo medali na największych imprezach. Był taki utytułowany szpadzista. W turnieju drużynowym powinien wygrać walkę, ale trafił szpadą w podłogę, poza planszą. Sędzia zapytał go, czy faktycznie tak było i on się przyznał. W efekcie Niemcy przegrali cały mecz. Zawodnik wrócił na swoje miejsce, a wtedy Beck „sprzedał mu liścia” i zapytał: „Jakim prawem przyznałeś się, że trafiłeś w podłogę?! Myślisz, że gdyby twój rywal zrobił to samo, przyznałby się? Nie bądź naiwny, na pewno nie!”. Uderzenie swojego zawodnika oczywiście jest pod każdym względem naganne, muszę natomiast powiedzieć, że zgadzam się z argumentacją Emila Becka.
– Jest dosyć kontrowersyjna. Tylko pozornie. To akurat była konkurencja drużynowa, jesteś więc członkiem drużyny i twoje przyznanie się do błędu sprawia, że przegrywa cała drużyna. W innych dyscyplinach sportu na okrągło widzimy, jak zawodnicy próbują wpłynąć na sędziego, żeby podjął decyzję korzystną dla nich. W tej historii nie chodziło o to, żeby szpadzista oszukiwał, ale żeby pozostawił decyzję sędziemu. To jest sport walki. Wszystko jest dozwolone, do czego dopuszcza sędzia. Jeżeli walczysz w konkurencji indywidualnej, twoja sprawa: czujesz się mocno, to nawet jak się przyznasz, jesteś w stanie wygrać. W konkurencji drużynowej myśl o drużynie – niech sędzia podejmie decyzję, nie ułatwiaj mu jej. Bo w odwrotnej sytuacji przeciwnik nie miałby skrupułów. A wracając do tematu. W karierze miałem dwóch bardzo ekspresyjnych trenerów i skądinąd wielkich fachowców: Medyńskiego w Polsce i Becka w Niemczech.
– Z Adamem Medyńskim dało się porozmawiać o osobistych problemach? Zwierzaliśmy się mu, ale on zaczął to źle wykorzystywać, bo ta wiedza trafiała do innych ludzi. Traciliśmy do niego zaufanie, robił się dla nas obcy. A wcześniej, do igrzysk olimpijskich w Moskwie, był dla nas jak ojciec. Byliśmy gotowi wskoczyć za nim w ogień.
– My, czyli kto konkretnie? Ja, Andrzej Lis, Leszek Swornowski, Piotrek Kwaśniewski, Waldek Augustowski, a także chłopaki ze starszej generacji, jak Jurek Ciszek, Wiktor Aniśko, no i później oczywiście dołączył także Robert Felisiak.
– Srebro olimpijskie Medyński odbierał bardziej jako sukces czy niedosyt?
On zawsze chciał być najlepszy, tylko totalne zwycięstwo mogło go nasycić. Wygrywałem walkę, z dużą przewagą, cieszyłem się, ale przychodził trener i ściągał mnie na ziemię. „Dlaczego nie wygrałeś do zera?! Była szansa!”. Wygrywaliśmy w drużynie wysoko, ale