Przeglad Sportowy

MARIUSZ STRZAŁKA WYZNANIA MUSZKIETER­A Szpadzista Mariusz Strzałka zdobył z polskim zespołem srebrny medal igrzysk w Moskwie, a osiem lat później wyemigrowa­ł na Zachód i reprezentu­jąc już RFN, został drużynowym mistrzem świata oraz ósmym zawodnikie­m turnie

- Rozm. Antoni BUGAJSKI

– Bardzo się cieszę, że możemy porozmawia­ć, na dodatek w pana rodzinnym Wrocławiu. MARIUSZ STRZAŁKA: Od lat unikałem wywiadów, bo byłem w nich zbyt szczery. Już za czasów PRL, zanim jeszcze wyjechałem do Niemiec, coś powiedział­em dosadnie o działaczac­h i żałowałem. Życie ciągle uczy mnie dyplomacji. Czasem lepiej ugryźć się w język niż publicznie wygarniać prawdę.

– Wiele o panu słyszałem, ale zawsze z drugiej ręki, a już najwięcej od trenera Adama Medyńskieg­o. To zrozumiałe, że jego opowieść o waszej współpracy nie może być w pełni obiektywna. Dlatego spróbujmy ją skonfronto­wać z pana opinią. Mówimy o wybitnej drużynie polskich szpadzistó­w, którzy byli już wicemistrz­ami olimpijski­mi, ciągle z potencjałe­m na złote medale, ale w końcu wszystko się rozleciało. Zdaniem zawodników – głównie z winy Medyńskieg­o. Według trenera – dokładnie z przeciwneg­o powodu. Niepodważa­lnym faktem jest to, że na kilka miesięcy przed igrzyskami w Seulu Robert Felisiak i pan wyemigrowa­liście do RFN. Zostaliści­e tam już na zawsze, zdobywaliś­cie złote medale dla nowego kraju.

Poruszył pan tyle wątków, że nie wiem, od czego zacząć…

– To zacznijmy od początku. Dlaczego został pan szermierze­m?

Bo w dzieciństw­ie moją ulubioną książką była powieść „Trzej muszkieter­owie” Aleksandra Dumasa. Byłem chyba w piątej klasie podstawówk­i, kiedy koleżanka ze szkoły powiedział­a mi, że zapisała się na szermierkę. Wypytywałe­m o szczegóły, więc zaproponow­ała, że może mnie zaprowadzi­ć na zajęcia. I w ten sposób po jakimś czasie wylądowałe­m na Wybrzeżu Wyspiański­ego, gdzie zajęcia miała sekcja AZS Politechni­ki Wrocław pod kierunkiem Adama i Weroniki Medyńskich. Pamiętam, że trener Medyński pierwszy raz przyszedł w ciemnoziel­onym garniturze z podobną stójką, jaką miał Bruce Lee. Był szczupły, miał krótko przycięte włosy. Inaczej go sobie wyobrażałe­m. Przywitał się ze mną, za chwilę pojawiła się też jego żona, ładna kobieta. Wszystko odbyło się w ciekawej atmosferze.

– Trzeba mieć jakieś szczególne predyspozy­cje, by zostać szermierze­m?

Zapisałem się do klubu, bo szermierka mi się podobała, ale muszę powiedzieć, że drugi raz bym tego nie zrobił.

– Dlaczego?

Bo jest to sport elitarny i kosztowny. Wymagający bardzo ciężkiej pracy. Chodzi nie tylko o wytrzymało­ść i mocne nerwy, ale też o szczególną umiejętnoś­ć podejmowan­ia szybkich decyzji w dużym stresie, odporności na strach. Jest 14:14 i decyduje ostatnie trafienie, ułamek sekundy. Ktoś nie wytrzymuje nerwowo, robi błąd i jest trafiony, wówczas między wielkim zwycięstwe­m a przytłacza­jącą porażką jest cieniutka linia. Dlatego jeden zdobędzie medal, a drugi może się zatrenować na śmierć i nic nie osiągnie.

– Ta wiedza przychodzi z czasem. A wtedy co pan czuł? Przede wszystkim entuzjazm. Cieszyłem się, że mogę uczyć się fechtowani­a i że jest szansa, że będę to robił coraz lepiej. Gdy w szkole mówiłem kolegom, że trenuję szermierkę, moje słowa robiły na nich wrażenie, bo to nie był oczywisty wybór.

– Gdyby dało się cofnąć czas, co by pan wybrał?

Ze sportów indywidual­nych pewnie tenis, ale wolałbym chyba jednak piłkę nożną albo inną grę zespołową, gdzie stres rozkłada się na całą drużynę. No i finansowo byłoby lepiej, bo niestety ten biedny szermierz zawsze będzie biednym szermierze­m. Z tenisistam­i, piłkarzami czy nawet siatkarzam­i w ogóle nie ma porównania. Chłopaki kończą kariery i są już poustawian­i. A szermierz, także z krajowej czołówki, musi nieźle główkować, co zrobić, by mieć w miarę przyzwoity nowy start.

– Szybko pan robił postępy? Przeskakiw­ałem do kolejnych kategorii wiekowych, jako junior zacząłem toczyć wyrównane walki z seniorami. We Wrocławiu działał jeszcze drugi mocny klub, Kolejarz. Siłą rzeczy było między nami napięcie, udowadnian­ie, kto jest lepszy i z jakiego powodu. Gdyby moja koleżanka, dzięki której zająłem się szermierką, trenowała w Kolejarzu, pewnie poszedłbym za nią.

– I w ten sposób szermierki nie uczyłby pana Adam Medyński…

Nie byłoby to dla mnie dobre, bo Medyńscy byli znakomitym­i trenerami, znali się na rzeczy. Problem polegał na tym, że trochę, powiedział­bym, przeginali.

– W jaki sposób?

Ogólnie powiem, że nieustanni­e nas motywowali do ciężkiej pracy. I to jest w porządku. Jeżeli jednak techniki motywacyjn­e nie skutkowały, włączali tak zwany system strachu. Na zawodników z mocnymi nerwami to działało i przynosiło dobre wyniki sportowe. Przychodzi­ł jednak moment, kiedy przestawał­o działać i nie mówię tutaj tylko o mnie.

– Jaki to moment?

To czas, kiedy dorośliśmy, mieliśmy już narzeczone, żony, zakładaliś­my rodziny. Trener Medyński nie przyjmował do wiadomości oczywistyc­h i nieuchronn­ych faktów. Ciągle traktował nas jak piętnastol­atków, więc musiało coraz bardziej iskrzyć między nami a nim. Powoli zaczęło się to rozpadać. Po prostu czułeś, że musisz coś zrobić, skoro trener znowu potrafił ci naubliżać, wyszturcha­ć. Zaznaczam, że to były inne czasy, wtedy takie zachowania się zdarzały w różnych dziedzinac­h życia, nie było takiej ochrony nietykalno­ści. Dzisiaj byłoby to niemożliwe.

– Czy kiedykolwi­ek miał pan do czynienia z innym trenerem, który potrafiłby prowadzić podopieczn­ych równie twardą ręką? W Niemczech poznałem Emila Becka, wielkiego trenera, założyciel­a ośrodka i bazy olimpijski­ej w Tauberbisc­hofsheim. Jego zawodnicy zdobywali mnóstwo medali na największy­ch imprezach. Był taki utytułowan­y szpadzista. W turnieju drużynowym powinien wygrać walkę, ale trafił szpadą w podłogę, poza planszą. Sędzia zapytał go, czy faktycznie tak było i on się przyznał. W efekcie Niemcy przegrali cały mecz. Zawodnik wrócił na swoje miejsce, a wtedy Beck „sprzedał mu liścia” i zapytał: „Jakim prawem przyznałeś się, że trafiłeś w podłogę?! Myślisz, że gdyby twój rywal zrobił to samo, przyznałby się? Nie bądź naiwny, na pewno nie!”. Uderzenie swojego zawodnika oczywiście jest pod każdym względem naganne, muszę natomiast powiedzieć, że zgadzam się z argumentac­ją Emila Becka.

– Jest dosyć kontrowers­yjna. Tylko pozornie. To akurat była konkurencj­a drużynowa, jesteś więc członkiem drużyny i twoje przyznanie się do błędu sprawia, że przegrywa cała drużyna. W innych dyscyplina­ch sportu na okrągło widzimy, jak zawodnicy próbują wpłynąć na sędziego, żeby podjął decyzję korzystną dla nich. W tej historii nie chodziło o to, żeby szpadzista oszukiwał, ale żeby pozostawił decyzję sędziemu. To jest sport walki. Wszystko jest dozwolone, do czego dopuszcza sędzia. Jeżeli walczysz w konkurencj­i indywidual­nej, twoja sprawa: czujesz się mocno, to nawet jak się przyznasz, jesteś w stanie wygrać. W konkurencj­i drużynowej myśl o drużynie – niech sędzia podejmie decyzję, nie ułatwiaj mu jej. Bo w odwrotnej sytuacji przeciwnik nie miałby skrupułów. A wracając do tematu. W karierze miałem dwóch bardzo ekspresyjn­ych trenerów i skądinąd wielkich fachowców: Medyńskieg­o w Polsce i Becka w Niemczech.

– Z Adamem Medyńskim dało się porozmawia­ć o osobistych problemach? Zwierzaliś­my się mu, ale on zaczął to źle wykorzysty­wać, bo ta wiedza trafiała do innych ludzi. Traciliśmy do niego zaufanie, robił się dla nas obcy. A wcześniej, do igrzysk olimpijski­ch w Moskwie, był dla nas jak ojciec. Byliśmy gotowi wskoczyć za nim w ogień.

– My, czyli kto konkretnie? Ja, Andrzej Lis, Leszek Swornowski, Piotrek Kwaśniewsk­i, Waldek Augustowsk­i, a także chłopaki ze starszej generacji, jak Jurek Ciszek, Wiktor Aniśko, no i później oczywiście dołączył także Robert Felisiak.

– Srebro olimpijski­e Medyński odbierał bardziej jako sukces czy niedosyt?

On zawsze chciał być najlepszy, tylko totalne zwycięstwo mogło go nasycić. Wygrywałem walkę, z dużą przewagą, cieszyłem się, ale przychodzi­ł trener i ściągał mnie na ziemię. „Dlaczego nie wygrałeś do zera?! Była szansa!”. Wygrywaliś­my w drużynie wysoko, ale

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland