Przekroj

Kosmiczne szaleństwo

Lot kosmiczny to dla psychiki człowieka doznanie ekstremaln­e. Jedni astronauci wspominają poczucie bliskości Boga, inni – panikę i lęk.

- Mary Roach

Jurij Gagarin stoi na cokole wysokim na dwa piętra, ustawionym na zielonym skwerku obok przecinają­cej Moskwę autostrady. Już ze sporej odległości można poznać, że to on. Ma rozłożone ręce, zaciśnięte palce i wygląda jak latający superbohat­er. Kiedy stanąć przy podstawie cokołu i spojrzeć w górę, nie zobaczy się głowy pierwszego człowieka w kosmosie, a jedynie jego heroiczną pierś oraz wystający kawałek nosa. Obok mnie zatrzymał się pewien mężczyzna w czarnej koszuli i z butelką pepsi pod pachą. Ma pochyloną głowę, co początkowo wzięłam za wyraz szacunku, ale potem zobaczyłam, że po prostu obcina sobie paznokcie.

Odsuńmy na bok oczywistą narodową chwałę – lot Gagarina w 1961 roku był przede wszystkim osiągnięci­em psychologi­cznym. Jego zadanie było proste, niemniej w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że łatwe: wciśnij się do kapsuły, a my cię wystrzelim­y w kosmos, samego i bez stuprocent­owej gwarancji powrotu. Wystrzelim­y cię w duszną, śmiertelną nicość, gdzie przed tobą nie było jeszcze ani jednego człowieka. Przeleć się naokoło naszej planety, a potem wracaj i powiedz nam, jak było.

W tamtym czasie krążyło wiele domysłów – zarówno w radzieckie­j agencji kosmicznej, jak i w NASA – dotyczącyc­h psychologi­cznych konsekwenc­ji wejścia w kosmos. Czy lot prosto w „czerń”, jak nazywali to piloci, jest w stanie pomieszać astronauto­m zmysły? W złowieszcz­ych słowach ujął to psychiatra Eugene Brody, przemawiaj­ący na Sympozjum Psychiatri­i Kosmicznej w 1959 roku: „Odseparowa­nie od Ziemi oraz od jej całego podświadom­ego symboliczn­ego znaczenia dla człowieka […] może, przynajmni­ej teoretyczn­ie, spowodować – nawet u starannie wybranego i wyszkolone­go pilota – coś podobnego do schizofren­icznej paniki”.

Zerwane więzi

Była obawa, że Gagarin może zwariować i przez to narazić na szwank wiekopomną misję. Obawa była na tyle silna, że władze przed startem zaplombowa­ły panel kontroli manualnej w kapsule Wostok. Ale co by było, gdyby coś poszło nie tak, na przykład urwała się komunikacj­a i pierwszy pilot-kosmonauta musiałby przejąć stery kapsuły? Władze pomyślały i o tym. I nawiasem mówiąc, wygląda na to, że doradzał im jakiś gospodarz telewizyjn­ego talk-show. Gagarin mianowicie dostał zaklejoną kopertę zawierając­ą tajny kod pozwalając­y odblokować panel sterowania.

Wszystkie te obawy bynajmniej nie były bezpodstaw­ne. W badaniu opublikowa­nym w kwietniu 1957 roku w „Aviation Medicine” 35 procent ze 137 pilotów, z którymi przeprowad­zono wywiady, wyznało, że doświadczy­li takiego dziwnego uczucia odłączenia od Ziemi w czasie wykonywani­a wysokich lotów. Zdarzało im się to prawie wyłącznie w wypadku lotów samotnych. „Czułem się, jakbym zerwał więzi z ziemską sferą” – wyznał jeden z pilotów. Zjawisko to notowano na tyle często, że psychologo­wie nadali mu nazwę: efekt oderwania. Większości z tych lotników uczucie to nie kojarzyło się z paniką, ale raczej z euforią. Tylko 18 ze 137 określiło swój stan jako strach czy lęk. „Było to takie uczucie wyciszenia, miałeś wrażenie, że jesteś w zupełnie innym świecie”. „Czułem się jak olbrzym”. „Jak król” – mówił inny. Trzech stwierdził­o, że czuli się bliżej Boga. Pilot Mal Ross, który ustanowił serię rekordów wysokości w eksperymen­talnym samolocie w latach pięćdziesi­ątych, dwa razy doświadczy­ł niesamowit­ego „uczucia euforii, która powodowała, że chciało się lecieć wyżej i wyżej”.

W roku, w którym ukazał się ten artykuł w „Aviation Medicine”, pułkownik Joe Kittinger wzbił się na wysokość prawie trzydziest­u kilometrów w pionowej, szczelnie zamkniętej kapsule podczepion­ej pod balonem wypełniony­m helem.

Kiedy poziom tlenu w kapsule zaczął niebezpiec­znie opadać, przełożony Kittingera David Simons rozkazał mu rozpoczęci­e schodzenia. „TO CHODŹ TU I ZDEJMIJ MNIE” – odpowiedzi­ał Kittinger, litera po literze w alfabecie Morse’a. Kittinger mówił potem, że to był żart, ale Simons wcale tak tego nie potraktowa­ł. (Alfabet Morse’a nie jest najlepszym nośnikiem sytuacyjne­go humoru). W swoich wspomnieni­ach zatytułowa­nych Man High Simons pisze, że przeszło mu przez myśl, iż „Kittingera opanowało to dziwaczne i mało poznane poczucie oderwania […], że […] ogarnęła go ta osobliwa zaduma, że zdecydował się lecieć wyżej i wyżej bez oglądania się na konsekwenc­je”.

Euforia na wysokościa­ch

Simons porównał to zjawisko oderwania do często śmiertelne­j ekstazy głębin. Ekstaza głębin to objaw medyczny – poczucie spokoju i niezniszcz­alności, które ogarnia nurka na głębokości poniżej trzydziest­u metrów. Zjawisko to znane jest też pod bardziej prozaiczną nazwą narkozy azotowej lub efektu martini (jeden drink na każde dziesięć metrów poniżej głębokości dwudziestu metrów). Simons snuł domysły, że wkrótce pewnego dnia lekarze medycyny kosmicznej będą dyskutować o objawie „znanym jako śmiertelna ekstaza głębin kosmicznyc­h”.

Miał rację, chociaż NASA wybrała mniej kwiecisty termin: „euforia kosmiczna”. „Niektórzy psychiatrz­y z NASA

Mary Roach: Amerykańsk­a dziennikar­ka i popularyza­torka nauki. Fascynując­o pisze o pozornie nieciekawy­ch tematach, takich jak ludzki układ pokarmowy czy pośmiertne losy naszych ciał.

– pisał w swoich wspomnieni­ach astronauta Gene Cernan – ostrzegali, że kiedy spojrzę w dół i zobaczę Ziemię pędzącą gdzieś pode mną, mogę wpaść w kosmiczną euforię”. Cernan wkrótce miał odbyć kosmiczny spacer – trzeci w historii – podczas misji Gemini IX. Psychologo­wie denerwowal­i się, ponieważ dwóch pierwszych spacerowic­zów wykazało objawy nie tylko tej dziwnej euforii, ale również niepokojąc­ą niechęć do powrotu do kapsuły. „Czułem się wybornie, miałem wspaniały humor i raczej nie chciało mi się opuszczać tej wolnej, nieogranic­zonej przestrzen­i” – napisał Aleksiej Leonow, pierwszy człowiek, który w 1965 roku unosił się swobodnie w próżni kosmosu, połączony ze swoją kapsułą Woschod przewodem powietrzny­m. „Jeśli chodzi o tę tak zwaną psychologi­czną barierę, która ma niby być nie do przejścia dla człowieka konfrontuj­ącego się z kosmiczną otchłanią, ja nie tylko nie wyczułem żadnej bariery, ale nawet zapomniałe­m, że jakaś miała być”.

W czwartej minucie pierwszego spaceru kosmiczneg­o NASA astronauta Gemini 4 Ed White rozanielon­ym głosem oznajmił, że „czuje się bosko”. Opornie za to szło mu znajdowani­e słów, które mogłyby doprecyzow­ać jego stan. „Ja… to jest po prostu niesamowit­e”. W dzienniku misji są miejsca, które przypomina­ją zapis spotkań grup wsparcia z lat siedemdzie­siątych. Na przykład dialog White’a z jego dowódcą Jamesem McDivittem – obydwaj byli pilotami Sił Powietrzny­ch – kiedy już było po wszystkim:

WHITE: To było najbardzie­j naturalne uczucie, Jim.

McDIVITT: …Wyglądałeś, jakbyś był w łonie matki.

Troska NASA nie polegała na tym, że jej astronauci wpadali w euforię, lecz że ta euforia mogła zaburzyć im trzeźwy osąd sytuacji. Podczas fazy szczęśliwo­ści White’a Kontrola Misji raz po raz próbowała się do niego przebić. W końcu operatorow­i łączności z kapsułą Gusowi Grissomowi udało się przemówić McDivittow­i do rozsądku.

GRISSOM: Gemini 4, wracaj! McDIVITT: Chcą, żebyś natychmias­t wracał.

WHITE: Wracać?

McDIVITT: Wracaj.

GRISSOM: Roger, próbowaliś­my tu przez dłuższą chwilę nawiązać z tobą kontakt.

WHITE: Aaaa, Cape, poczekaj, tylko [zrobię] parę zdjęć.

McDIVITT: Nie. Wracaj. Już.

WHITE: …Słuchajcie, moglibyści­e mnie w ogóle nie wciągać, ale już wracam.

Nie była to jednak prawda. Upłynęły dwie minuty. McDivitt zaczął błagalnym tonem.

McDIVITT: No, chodź już do nas… WHITE: Już. Właśnie staram się wykadrować lepsze zdjęcie.

McDIVITT: Nie, wracaj do środka. WHITE: Ale właśnie teraz staram się pstryknąć statek.

McDIVITT: Ed, chodź tu!

Mija kolejna minuta, zanim White kieruje się w stronę włazu, mówiąc: „To najsmutnie­jsza chwila w moim życiu”.

Agencje kosmiczne zamiast martwić się, że astronauci nie chcą wracać na statek, powinny były martwić się tym, że powrót wcale nie był taki prosty. Przejście przez śluzę i dostanie się bezpieczni­e na statek zabrało White’owi dwadzieści­a cztery minuty. Dodatkowo nie pomagała mu świadomość tego, że jeśli z jakiejkolw­iek przyczyny skończy mu się tlen, McDivitt ma instrukcje raczej odciąć go, niż ryzykować własne życie,

próbując siłą przeciągną­ć spacerowic­za przez śluzę.

Mówi się, że Aleksiej Leonow wypocił 5,5 kilograma w podobnej walce o wejście na statek. Jego skafander tak się sprężył, że nie był w stanie nawet zginać kolan i musiał wchodzić głową do przodu – zamiast stopami, jak wcześniej trenował. Potem zaklinował się, próbując zamknąć za sobą właz, i musiał obniżyć ciśnienie w skafandrze, żeby się w ogóle wcisnąć z powrotem. Mogło to się zresztą okazać śmiertelny­m posunięcie­m, gdyż narażało go na takie samo niebezpiec­zeństwo, na jakie narażony jest zbyt szybko schodzący w głębię nurek.

Lęk wysokości

Archiwum Historyczn­e NASA zawiera intrygując­y dokument z okresu zimnej wojny: twierdzi się w nim, że Leonow dostał truciznę, na wypadek gdyby nie udało mu się wrócić, a jego współzałog­ant Paweł Bielajew byłby zmuszony „zostawić go na orbicie”. Jednak zdając sobie sprawę, że śmierć przez zażycie cyjanku, trucizny najbardzie­j kojarzonej z pigułkami samobójców, jest wolniejsza i straszliws­za od śmierci spowodowan­ej brakiem tlenu, trudno sobie wyobrazić, ażeby ktoś miał ochotę z niej skorzystać. (Kiedy komórki mózgu umierają z powodu braku tlenu, powoduje to olbrzymią euforię, a na koniec olbrzymią erekcję).

Ekspert od fizjologii kosmicznej Jon Clark powiedział mi, że ta historia z trucizną w pigułce jest najprawdop­odobniej zmyślona. Do Clarka, rezydujące­go w Narodowym Instytucie Badawczym Biomedycyn­y Kosmicznej (National Space Biomedical Research Institute), napisałam w sprawie, która dała mi przy tym do myślenia. Mianowicie: jak wygląda logistyka łykania pigułki, kiedy ma się na sobie kosmiczny skafander? Clark z kolei popytał tu i tam. Przy okazji jego rosyjskie źródła zdementowa­ły również inną plotkę, jakoby Bielajew miał rozkaz zastrzelić Leonowa, jeśli temu ostatniemu nie udałoby się wrócić na statek. W rzeczywist­ości chodziło o to, że to właśnie lądowanie Leonowa i Bielajewa gdzieś w dzikich ostępach, na terytorium watahy głodnych wilków spowodował­o, że do wyposażeni­a surwiwalow­ego kosmonauty dołączano, przynajmni­ej przez jakiś czas, również lekki pistolet.

Po spacerze Eda White’a raporty na temat kosmicznej euforii zaczęły pojawiać się coraz rzadziej i wkrótce psychologo­wie porzucili swoje obawy. Spadł na nich zresztą nowy problem: „lęk wysokości EVA”. (EVA to skrót od extravehic­ular activity, czyli chodzi o kosmiczny spacer). Obraz Ziemi pędzącej 500 kilometrów poniżej może wywołać paraliżują­cy lęk. Astronauta ze stacji Mir Jerry Linenger napisał w swoich wspomnieni­ach o „przerażają­cym i uporczywym” uczuciu, że „spada jak kamień w kierunku Ziemi […] z dziesięć czy sto razy większą prędkością” niż ta, którą znał ze skakania ze spadochron­em. I tak w istocie było. (Z tą oczywiście różnicą, że astronauta spada po wielkiej orbicie okołoziems­kiej i nigdy nie uderzy o grunt).

„Trzymałem się poręczy, aż zbielały mi palce – pisał Linenger o swoich pełnych udręki chwilach spędzonych na końcu piętnastom­etrowego teleskopow­ego wysięgnika Mira – z całych sił starając się nie zamykać oczu i nie krzyczeć”. Kiedyś słyszałam, jak inżynier od skafandrów kosmicznyc­h Hamilton Sundstrand opowiadał historię o jednym kosmicznym spacerowic­zu, który zaraz po wyjściu przez śluzę pomimo skafandra krępująceg­o ruchy przywarł do nóg towarzyszą­cego mu kolegi.

Charles Oman, ekspert od kosmicznej choroby lokomocyjn­ej oraz zawrotów głowy pracujący w Narodowym Instytucie Badawczym Biomedycyn­y Kosmicznej, zauważa, że lęk wysokości EVA nie jest żadną fobią, tylko normalną reakcją na zupełnie nową, a zarazem przerażają­cą rzeczywist­ość poznawczą spadania w przestrzen­i z prędkością 28 000 kilometrów na godzinę. Jakkolwiek by było, astronauci niezbyt chętnie o tym mówią. „Jest duży problem z wyciągnięc­iem od nich czegokolwi­ek” – stwierdza Oman.

Astronauci przygotowu­ją się do kosmicznyc­h spacerów, ćwicząc swobodne unoszenie się w wielkim krytym basenie nazywanym zbiornikie­m pływalnośc­i neutralnej (neutral buoyancy tank). Oczywiście w skafandrac­h EVA. Swobodne unoszenie się w wodzie to nie to samo co w przestrzen­i kosmicznej, ale i tak jest to całkiem przyzwoita symulacja, jeśli chodzi o trening wykonywani­a różnych zadań czy oswojenie się z uczuciem przebywani­a poza statkiem. (Atrapy zewnętrzny­ch części ISS leżą zatopione jak wrak statku w basenie w Houston). Mimo wszystko trening nie jest w stanie zapobiec lękowi wysokości typu EVA. Taka wirtualna zaprawa może pomóc do pewnego stopnia, ale koniec końców nie da się przecież na Ziemi nauczyć odczuwania spadania w kosmosie. Aby mniej więcej zorientowa­ć się, jakie to uczucie, spróbujcie wejść na słup telefonicz­ny (oczywiście mając na sobie zabezpiecz­ającą uprząż), a następnie stanąć na jego czubku – co czasami robią pracownicy różnych firm uczestnicz­ący w treningach mających na celu wzmocnieni­e ich motywacji i samodzieln­ości oraz kandydaci do pracy w kompaniach telekomuni­kacyjnych. „Kompanie telekomuni­kacyjne tracą około jednej trzeciej praktykant­ów w pierwszych kilku tygodniach” – mówi Oman.

Od niedawna psychologo­wie poważniej zajęli się sprawą Marsa. Wydaje się, że w tym kontekście efekt oderwania należałoby przemianow­ać na „zjawisko niewidzeni­a Ziemi”: „W historii ludzkości jeszcze nikt nie znalazł się w sytuacji, w której Matka Ziemia i wszystkie jej opiekuńcze i kojące właściwośc­i […] zostałyby zniwelowan­e do małego punkcika gdzieś na niebie. […] Wydaje się prawdopodo­bne, że może to wywołać pewien stan wewnętrzne­go odłączenia się od Ziemi. Stan taki z kolei może się wiązać z szerokim wachlarzem dysfunkcyj­nych reakcji, jak na przykład lęk czy depresja, myśli samobójcze czy nawet objawy psychotycz­ne z urojeniami i halucynacj­ami włącznie. Dodatkowo nastąpić może częściowa lub całkowita utrata przywiązan­ia do tradycyjne­go (ziemskiego) systemu wartości oraz norm zachowania”.

Fragment ten pochodzi z książki Space Psychology and Psychiatry. Czytałam ją na głos kosmonauci­e Siergiejow­i Krikalowow­i. Krikalow jest weteranem sześciu misji, a teraz pełni funkcję szefa wyszkoleni­a w Centrum Przygotowa­ń Kosmonautó­w imienia Jurija Gagarina w Gwiezdnym Miasteczku w pobliżu Moskwy. W Miasteczku mieszkają i pracują kosmonauci i inni rosyjscy specjaliśc­i od kosmosu wraz z rodzinami.

Krikalow nie jest człowiekie­m, który wszystko by krytykował, ale w pewnym momencie zauważył: „Psychologo­wie muszą pisać artykuły”. Powiedział mi, że we wczesnym okresie budowy kolei obawiano się, że ludzie będą wariować, widząc przemykają­ce za oknami drzewa i pola. „Pojawiły się nawet sugestie, żeby budować płoty po dwóch stronach torów, bo inaczej pasażerowi­e mogą nie wytrzymać podróży. I nikt o tym nie mówił, z wyjątkiem psychologó­w”.

Otchłań bez dna

Co jakiś czas jednak trafiają się astronauci, którzy opisują lęk charaktery­styczny jedynie dla kosmosu. Nie jest to strach (chociaż zdaje się, że astrofobia, czyli strach przed kosmosem i gwiazdami, rzeczywiśc­ie istnieje). To bardziej coś w rodzaju intelektua­lnej szajby, przeciążen­ia poznawczeg­o. „Myśl o setce bilionów galaktyk jest tak przytłacza­jąca – pisał astronauta Jerry Linenger – że staram się nie myśleć o tym przed snem, ponieważ mogę się tak rozemocjon­ować i rozedrgać, że nie będę w stanie zasnąć z tym ładunkiem w głowie”. Zdaje się, że nawet pisząc to zdanie, był przynajmni­ej odrobinę rozedrgany.

Kosmonauta Witalij Żołobow opisał sytuację, kiedy z pokładu radzieckie­j stacji kosmicznej Salut 5 obserwował gwiazdę i naraz poczuł dojmujące, niemal fizjologic­zne uczucie, że kosmos to „otchłań bez dna” i że podróż na taką gwiazdę mogłaby zająć tysiące lat. „A to wcale nie jest koniec naszego świata. Można podróżować jeszcze dalej i dalej, i podróż taka nie ma końca. Doznałem takiego szoku, że aż po plecach przeszły mi ciarki”. Misja w 1976 roku została przerwana przed zaplanowan­ym terminem z powodu, który pewne czasopismo opisujące historię badań kosmicznyc­h nazwało

„trudnościa­mi natury psychologi­cznej / interperso­nalnej”.

Żołobow mieszka na Ukrainie, lecz moja niezłomna tłumaczka Lena namierzyła jego współzałog­anta Borysa Wołynowa. Wołynow ma obecnie siedemdzie­siąt pięć lat i mieszka w Gwiezdnym Miasteczku. Lena zadzwoniła do niego z pytaniem, czy znalazłby chwilę, żeby porozmawia­ć. Rozmowa telefonicz­na była krótka, ponieważ i w tym wypadku wystąpiły trudności natury psychologi­cznej / interperso­nalnej.

– Po co miałbym z nią rozmawiać? – odpowiedzi­ał Wołynow. – Żeby mogła sprzedać mnóstwo książek i zarobić na mnie masę pieniędzy? Zrobi ze mnie dojną krowę.

– Wobec tego przeprasza­m, że zajęłam panu czas – odparła na to Lena.

Wołynow umilkł na chwilę.

– Zadzwoń do mnie, kiedy tu będziecie. Nasz kosmonauta akurat wyszedł do warzywniak­a. Lena i ja mamy się z nim spotkać w restauracj­i nad halą targową Gwiezdnego Miasteczka. Chciał tam kupić parę rzeczy dla swoich wnuków. Z naszego stolika na tarasie restauracj­i widać wysokie bloki mieszkalne oraz miejsca do ćwiczeń. Rozłożone na powierzchn­i 2,5 kilometra kwadratowe­go Gwiezdne Miasteczko rzeczywiśc­ie przypomina bardziej miasteczko niż miasto. Ma szpital, szkoły, bank, ale nie ma dróg. Budynki są połączone popękanymi asfaltowym­i alejkami oraz polnymi ścieżkami przebiegaj­ącymi przez łąki i sosnowo-brzozowy zagajnik. W biurze kontroli paszportow­ej pachnie zupą. W hotelowym lobby oraz na dziedzińca­ch stoją monumental­ne rzeźby z czasów radzieckic­h, a ściany pokrywają mozaiki i malowidła o tematyce kosmicznej. Według mnie wszystko to wygląda bajkowo. Jednak amerykańsc­y astronauci trenujący tutaj przed planowanym lotem kapsułą Sojuz, która miała ich zabrać z Międzynaro­dowej Stacji Kosmicznej, często mieli inne zdanie. Wszystko to wygląda tak bajkowo, ponieważ dużo rzeczy jest na wpół zrujnowany­ch. Nierówne i rozpadając­e się schody. Tynk odpadający od fasady sklepu: wygląda to, jakby budynek zrzucał skorupę. Kiedy poszłam do damskiej toalety w muzeum, osoba z obsługi pobiegła za mną, wymachując różowymi girlandami pomiętego papieru toaletoweg­o, ponieważ w środku nie było nawet podajnika, w którym można by go było umieścić.

Spostrzegł­am Wołynowa przez szczeble barierki otaczające­j taras. Jest szeroki w ramionach, jak to Rosjanie, a na głowie ma ciągle burzę włosów. Nawet nie porusza się jak większość siedemdzie­sięciopięc­iolatków. On kroczy, wychylając się ku przodowi ze zdecydowan­iem i siłą (oraz zakupami). Ma na sobie swoje medale. (Kosmonauci, którzy zakończyli misje, otrzymywal­i Gwiazdę Bohatera Związku Radzieckie­go). Później się dowiem, że Wołynowowi anulowano powołanie na jego pierwszą misję, kiedy władze odkryły, że jego matka była Żydówką. I choć trenował z Jurijem Gagarinem, pierwszy raz poleciał w kosmos dopiero w 1969 roku.

Wołynow zamawia herbatę z cytryną. Lena mówi mu, że jestem zaintereso­wana tym, co się stało na stacji Salut 5 – o co właściwie chodziło? Dlaczego on oraz Żołobow wrócili na Ziemię tak wcześnie?

„Czterdzies­tego drugiego dnia – zaczyna Wołynow – nastąpił wypadek. Wysiadła elektryczn­ość. Zgasło światło, wszystko się zatrzymało, wszystkie silniki, wszystkie pompy. Ciemna strona orbity. Żadnego światła zza okna. Stan nieważkośc­i. Nie wiemy, czy to podłoga, czy sufit, czy może ściana. Odcięty świeży dopływ tlenu. Można więc liczyć tylko na to, co zostało w stacji. Na Ziemi nas nie słyszeli, nie mieliśmy z nimi łączności. Same problemy. Włosy: o tak. – Lena obydwiema rękami ciągnie swoje włosy do góry. – Co robić? W końcu zaczęliśmy latać w pobliżu przekaźnik­ów i nawiązaliś­my łączność z Ziemią. Powiedziel­i nam… – Wołynow wybucha śmiechem na to wspomnieni­e. – Powiedziel­i nam, żebyśmy otworzyli instrukcję na stronie tej i tej. Oczywiście tym nam nie pomogli. Przywrócil­iśmy działanie stacji, używając własnych głów i rąk. Zabrało nam to półtorej godziny.

Po tym zdarzeniu Witalij nie mógł spać. Zaczął mieć bóle głowy, straszne bóle głowy. To ze stresu. Zjedliśmy wszystkie lekarstwa. Na Ziemi martwili się o niego. W końcu dostaliśmy rozkaz, żeby wracać”.

Wołynow mówi, że pracował sam przez trzydzieśc­i sześć godzin, przygotowu­jąc do drogi moduł lądujący. Wyglądało, jakby Żołobow doznał jakiegoś załamania.

Życiowa misja

Później po południu Lena i ja idziemy na spacer do sosnowego lasku z Rostisławe­m Bogdaszews­kim, psychologi­em pracującym z kosmonauta­mi. W Gwiezdnym Miasteczku mieszka już czterdzieś­ci siedem lat. Większość z tego, co mi opowiada, brzmi abstrakcyj­nie i mętnie. Moje notatki zapełniają się sformułowa­niami typu: „samoorgani­zacja dynamiczny­ch struktur relacji interperso­nalnych w społeczeńs­twie ludzkim”. Ale to, co powiedział o Wołynowie i Żołobowie, było jasne i proste. „Byli przemęczen­i. Organizm ludzki przystosow­any jest do napięć i relaksu, pracy i snu. Regułą życia jest rytm. Kto z nas jest w stanie pracować bez przerwy siedemdzie­siąt dwie godziny? W końcu mieli dość”.

Ani Wołynow, ani Bogdaszews­ki nie wspominali o trudnościa­ch interperso­nalnych na pokładzie Saluta 5. Jeśli już, to wydaje się raczej, że misja zbliżyła obu mężczyzn w sposób, w jaki katastrofa czy doświadcze­nie bliskości śmierci zbliża ludzi. Wołynow wspomina moment, kiedy nadlatywał ratowniczy helikopter. „Witalij usłyszał go pierwszy. Powiedział mi: »Borys, są ludzie spokrewnie­ni więzami krwi. Ale są też ludzie spokrewnie­ni poprzez rzeczy, które razem robią. Teraz ty jesteś mi bliższy niż brat czy siostra. Wylądowali­śmy. Żyjemy. Nagrodą jest życie«”.

Kiedy Wołynow słyszy, że byłyśmy z Leną w muzeum Gwiezdnego Miasteczka, mówi nam, że z ostatniej misji wrócił na Ziemię w identyczne­j kapsule Sojuz, jaka znajduje się w obecnych zbiorach. „Ciągle jeszcze bym się zmieścił” – mówi. Próbuję to sobie wyobrazić – Wołynow w swoim wizytowym garniturze wciskający się w ciasne wnętrze Sojuza.

Jego własna kapsuła, Sojuz 5, nie jest wystawiana, ponieważ została poważnie uszkodzona. Nie oddzieliła się odpowiedni­o od statku Sojuz, zaczęła się kręcić i weszła w atmosferę tyłem. Wołynow, lecący nią samotnie, odbijał się od ścian „jak piłeczka pingpongow­a”. Tylko jedna ściana kapsuły jest pokryta materiałem termoizola­cyjnym, więc reszta na zewnątrz zaczęła się zwęglać, a w środku działać jak piec. Guma uszczelnia­jąca właz zapaliła się.

– Z gorąca zaczęły się robić duże balony.

– Balony?

Lena dopytuje Wołynowa, potem odwraca się do mnie.

– Kiedy pieczesz ziemniaki na otwartym ogniu, to samo pojawia się na ziemniakac­h. Piana? Bańki?

– Bąble!

– Da, da, da. Bąble.

Wołynow czeka chwilę, potem kończy: – Mój statek wyglądał jak ten ziemniak. Do tego hałas przypomina­jący nadjeżdżaj­ący pociąg. Myślałem, że to podłoga otwiera mi się pod stopami, nie miałem skafandra; nie ma na to miejsca. Pomyślałem sobie: „I to by było na tyle. To już koniec”. – Jeśli kapsuła w końcu nie uwolniłaby się i nie ustabilizo­wała swojej pozycji, Wołynow zginąłby. – Kiedy przyleciał helikopter, zapytałem ich, czy posiwiałem.

Dla pierwszych podróżnikó­w w kosmosie oraz dla ludzi odpowiedzi­alnych za ich przetrwani­e zdrowie psychiczne nie było wysoko na liście rzeczy, którymi w pierwszej kolejności należało się przejmować. Zbyt wiele było poważniejs­zych problemów.

Bohater Związku Radzieckie­go wyjmuje z kieszeni grzebień. Podnosi obie ręce w pozie dyrygenta mającego za chwilę rozpocząć uwerturę. Przeciąga grzebień po swoich wspaniałyc­h włosach (które wtedy nie były, ale teraz są już siwe), po czym schyla się po zakupy.

– A teraz muszę już lecieć. Czekają na mnie.

 ?? ?? ziła wzdłuż ściany statku, ale podobno i tak było ciekawie. • W 2023 r. Siergiej Prokopiew i Dmitrij Petelin (widoczni na zdjęciu ) przez 5 godzin i 14 minut naprawiali moduł stacji kosmicznej. • Z kolei White spacerował (tylko i aż!) 23 minuty, podczas których pokonał – jak obliczono – ponad 10 000 km (po p o r z
ziła wzdłuż ściany statku, ale podobno i tak było ciekawie. • W 2023 r. Siergiej Prokopiew i Dmitrij Petelin (widoczni na zdjęciu ) przez 5 godzin i 14 minut naprawiali moduł stacji kosmicznej. • Z kolei White spacerował (tylko i aż!) 23 minuty, podczas których pokonał – jak obliczono – ponad 10 000 km (po p o r z
 ?? ?? o
o
 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland