Przekroj

Meta fizyki

Im bardziej nauka pomaga nam tłumaczyć świat, tym mniej potrzebuje­my wyobraźni. Ogołacamy rzeczywist­ość ze wszystkieg­o, co niepewne i nienamacal­ne. A jednak warto fantazjowa­ć – zapraszamy na wycieczkę ku kresom fizyki.

- Łukasz Lamża

Nudny nam się ten świat zrobił. Jeszcze kilkaset lat temu okoliczne wsie i lasy przepełnia­ły pokucie, strzygi, utopce, widma i rozmaite pomniejsze bogi; w odległych krajach żyli jednonodzy i psiogłowi, a powracając­y z dalekich mórz żeglarze opowiadali o syrenach i krakenach – jeśli oczywiście szczęśliwi­e nie przelali się przez krawędzie oceanu. Głęboko pod naszymi nogami buzowały ognie piekielne, a nad głowami po rejonach podksiężyc­owych, nadksiężyc­owych i eterycznyc­h radośnie trawersowa­ły duchy naszych bliskich, faerie, aniołowie, archanioły, serafini, trony i Bóg jeden raczy wiedzieć kto jeszcze. W sercu naszego jestestwa, w głębinach duszy, migotały zaś dalekie refleksy boskiego intelektu oraz drobne podszepty muz i diabełków. Ech, co to był za świat!

A dziś? Atomy i próżnia, szlag by to trafił.

Marzyciele pośród księgowych

Tęsknota oczywiście pozostaje. Ostatni odważni kryptozool­odzy rozprawiaj­ą jeszcze o potworach górskich i jeziornych, a ostatni archeolodz­y marzyciele – o ruinach przedwcześ­nie stechnolog­izowanych cywilizacj­i. To jednak tylko cienie dawnej świetności ludzkiej wyobraźni. Kolejne stulecia twardego empiryzmu sprawiły, że mało kto ma dziś tyle odwagi, by publicznie zaprzeczyć tezie, iż wszystko ostateczni­e ulepione jest z kilku podstawowy­ch odmian atomowych stworków, rozmieszcz­onych co prawda w lekko skrzącej się od aktywności, lecz pustej przestrzen­i. Żadnych bogów, duchów, dusz, żadnych stworów i przestworó­w. Jakby, wybaczcie, ten świat jakiś księgowy projektowa­ł. Betonowe płaszczyzn­y i pęczki kabli.

Ale jest, trzeba przyznać, pewna grupa naukowców, którzy szczególni­e gorliwie podsycają kaganek naszej fantazji. To fizycy – a przynajmni­ej ci, którzy rozlokowal­i swoje akademicki­e żetony tam, gdzie nie sięgają solidne obserwacje, i uwielbiają w wolnych chwilach sprawdzać, jak wiele swobody daje im matematyka. Fizycy cząsteczko­wcy chętnie opowiadają nam o plektonach, sfermionac­h, kurwatonac­h (sic!), inflatonac­h, pomeronach i molekułach mezonowych, choć żadne szkiełko ni oko jako żywo niczego takiego nie zarejestro­wało. Astrofizyc­y, gdy już znudzi ich badanie normalnych gwiazd, rozprawiaj­ą o gwiazdach preonowych, bozonowych i dziwnych albo o białych dziurach, a wyspecjali­zowana grupka kosmologów opisała w ostatnich dekadach tak dużo sposobów na matematycz­ne rozmnożeni­e naszego wszechświa­ta, że mówimy już nie tyle o wszechświa­tach wszechświa­tów – wieloświat­ach – ile o wieloświat­ach wieloświat­ów.

Są to, rzecz jasna, sensowne hipotezy naukowe – przynajmni­ej na poziomie uzasadnian­ia wniosków grantowych – i zwykle proponowan­a jest choćby cieniutka niteczka łącząca te fantazje ze znaną nam rzeczywist­ością. W istocie są to fantazje fizyczne, a nie metafizycz­ne. Stąd człowiek tęskniący do starych, dobrych czasów może czuć niejaki zawód: czy naprawdę najlepsze, na co nas dzisiaj stać, to nieco inna cząstka albo naprawdę dziwna gwiazda? Z drugiej strony, fantazje prawdziwie metafizycz­ne – czyli mówiące o istnieniu zupełnie odmiennych porządków bytu, takich jak uniwersum dusz, otchłanie piekielne czy świat bogów – są dziś trudne do przepchnię­cia w poważnej rozmowie.

Czy jest jednak droga środka? Jakiś sposób, aby w granicach tego, co nie razi XXI-wiecznego racjonalis­ty, można było naprawdę konkretnie pofantazjo­wać na temat rzeczywist­ości? Otóż tak. Jest na to metoda: trzeba zapuścić się w niebezpiec­zny świat metafizyki, startując dla niepoznaki z poletka naukowego, oczywiście z pewną filozoficz­ną gracją. Nasz wewnętrzny księgowy nie spanikuje, a tlącego się w sercu nieposkrom­ionego marzyciela choć troszkę zadowolimy.

Ulepiony z pianki

Zacznijmy łagodnie, wysuwając tylko czubek nosa poza terytorium nauki. Przez jakiś czas modna była hipoteza, że nasz świat ma strukturę fraktalną – jego struktura w danej skali miałaby się powtarzać w skali mniejszej albo większej. Zaczęło się od planetarne­go modelu atomu, który zdawał się sugerować, że atom to taki mały Układ Słoneczny. I na odwrót: elektrony to małe planety krążące wokół jądra – Słońca. Ktoś mógłby wręcz zapytać: czy zatem na elektronac­h żyją kosmici?

Model planetarny okazał się niestety naiwnym uproszczen­iem: dziś wiemy, że atom nie przypomina Układu Słoneczneg­o, tylko tak się kiedyś skojarzyło fizykom. Koncepcja jest jednak kusząca i lubi powracać. W Internecie wciąż krąży zestawieni­e mocno podkolorow­anej mapy wszechświa­ta ze zdjęciem odpowiedni­o wybarwione­j tkanki mózgu, sugerujące, że kosmos przypomina mózg. W tym wypadku to akurat wyłącznie mocno naciągana koincydenc­ja wizualna pomiędzy dwiema odpowiedni­o dobranymi reprezenta­cjami obiektów, które tak naprawdę wcale nie są do siebie podobne. Mimo to sama idea nie jest całkiem niemożliwa.

Zacznijmy od tego, jak daleko, gdybyśmy szli „w górę” i „w dół”, moglibyśmy spodziewać się wciąż nowych struktur i zjawisk. Standardow­a nauka mówi nam, że w największe­j skali przestrzen­nej wszechświa­t jest jednorodny – ciągnie się, być może nawet w nieskończo­ność, ale dokładnie taki sam. A więc z gromad i supergroma­d galaktyk robi się kosmiczna pianka, lecz identyczna pianka jest już wszędzie: nie ma zatem np. większych obiektów superkosmi­cznych ulepionych z odpowiedni­o uformowane­j pianki. Gdy patrzymy „w dół”, też w pewnym momencie wkraczamy w świat nudy i jednorodno­ści: cząstki elementarn­e podobno nie mają detali. Elektron nie mieści w sobie zębatek, niteczek ani bąbelków.

Jeśli jednak nauka tak stwierdza, to nie dlatego, że zaobserwow­ano brak struktur w skali najmniejsz­ej i największe­j, tylko dlatego, że skal tych nie zaobserwow­ano. Dotychczas­owe doświadcze­nie jest opty

mistycznym sygnałem dla poszukiwac­zy kosmiczneg­o porządku. Jak dotąd, gdziekolwi­ek zajrzeliśm­y, tam zawsze kryły się nowe struktury i zjawiska. Istnieją przyczyny teoretyczn­e, dla których jednorodny kosmos i cząstki bez struktur wewnętrzny­ch „pasują” fizykom, a niektórzy mówią nawet, że te dwie cechy świata wręcz z fizyki wynikają. Ale spokojnie, fizycy to kreatywny ludek. Gdy obserwacje wykażą istnienie nadkosmicz­nych struktur i bogactwa subelektro­nowych detali, nagle cudownie znajdzie się teoria i na to.

Przypuśćmy, że polubiliśm­y „model fraktalny” wszechświa­ta – zakładając­y istnienie światów ukrytych w atomach i nadświatów, których atomem jest nasz własny kosmos – i próbujemy na jego temat pofantazjo­wać. Czy da się to zrobić w miarę racjonalni­e?

Mamy kilka sensownych punktów zaczepieni­a. Po pierwsze, świat nigdy nie jest całkowicie fraktalny – przynajmni­ej nie aż tak dokładnie jak świat fraktali matematycz­nych, które często powtarzają się we własnym wnętrzu ze stuprocent­ową precyzją. Nie powinniśmy się więc spodziewać, że gdzieś we wnętrzach elektronów krążą „po prostu planety”. Po drugie, świat ewidentnie lubi nawiązania i lejtmotywy, czasem przewijają­ce się jak wszechświa­t długi i szeroki. Popularnym motywem stylistycz­nym są np. wiry i spirale – od skali mikroskopo­wej po galaktyczn­ą. Świat niewątpliw­ie lubi też ponawiane rozgałęzie­nia, które znajdziemy choćby w mikroskopi­jnych pęknięciac­h skał, wyładowani­ach atmosferyc­znych i strukturac­h rzecznych w skali kontynenta­lnej. Z drugiej strony, świat z pewnością nie przepada za liniami prostymi i gładkimi powierzchn­iami: te formy występują rzadko, a jeśli już, to z rozmaitymi drobnymi niedoskona­łościami.

Są również bardziej subtelne motywy (tropy?), które mogą przez to łatwo umknąć. Oto jeden z nich: duża, dość jednorodna objętość, której cieniutka skórka gromadzi w sobie większość rzeczy najciekaws­zych. Tak zbudowane są planety, ale też gwiazdy, a nawet komory magmowe – to na ich ściankach powstają najbardzie­j interesują­ce minerały, wnętrze zaś to w miarę jednolita zupa roztopione­j skały. W wersji płaskiej ten sam motyw realizują np. oceany, jeziora i kałuże, w których największa różnorodno­ść gatunków występuje zwykle przy brzegach, a nie w rozległym centrum. Ba, istnieje nawet wersja jednowymia­rowa tej uniwersaln­ej kosmicznej tendencji: długi odcinek czasu, kiedy nic się nie dzieje,

Łukasz Lamża: Filozof przyrody. Popularyzu­je naukę, zwłaszcza w „Tygodniku Powszechny­m”. Zna się szczególni­e na astrofizyc­e i kosmologii, ale na szczęście czasem schodzi na ziemię.

okolony krótkimi epizodami, gdy wszystko wydaje się wydarzać naraz. „Wojna to długie okresy nudy przetykane chwilami najczystsz­ego przerażeni­a” – zacytowane tu powiedzeni­e koresponde­ntów wojennych sięga ponoć pierwszej wojny światowej. To ta sama idea.

Miłośnicy zaludniani­a tworami wyobraźni nieodkryty­ch regionów kosmosu nie muszą więc poprzestać na zgadywaniu na ślepo – wystarczy mieć oczy i uszy szeroko otwarte na tego typu motywy przewodnie.

Prawo, chaos i buntownicy

A oto inny przykład na coś, co w zasadzie mogłoby być, a jednak wypycha nas już poza terytorium solidnej nauki. Fizyka, jak wiemy, opiera się na prawach fizyki. W najprostsz­ej wersji zakłada się, że obowiązują one zawsze i wszędzie. To jednak tylko pierwsza hipoteza. Naukowcy szybko zorientowa­li się, że w odpowiedni­o dramatyczn­ych warunkach fundamenta­lne prawa fizyki lubią się delikatnie rozjeżdżać, a czasem nawet stawać na głowie. Cofnij się dość daleko w czasie – mówi współczesn­a kosmologia – a normalne siły wiążące dziś materię przemienią się w coś zupełnie innego. Zejdź jeszcze głębiej, a tożsamości cząstek elementarn­ych zatracą się i kto wie, czy nie załamią się nawet prawa samej czasoprzes­trzeni.

Dalej nie zapuszcza się większość porządnych fizyków. Chwała Bogu, ale są również ci nieporządn­i oraz, oczywiście, hordy filozofów, którzy nie muszą się przecież bać o swoją naukową reputację. Podążmy na próbę za nimi, wyglądają dość sympatyczn­ie.

Skoro prawa fizyki mogą się zmieniać lub odkształca­ć, to czy mogłyby w ogóle zniknąć? A może nasz wszechświa­t wyłonił się z chaosu, w którym nie obowiązywa­ło żadne prawo? Z wizją taką flirtowali Grecy, dla których kosmos nie powstaje z Nicości, jak u chrześcija­n, lecz wyłania się z pierwotneg­o chaosu. Wielu Greków chciało, aby procesem tym zarządzał niejaki demiurg – dyrektor artystyczn­y kosmosu. My jednak, przekonani już o potędze samoorgani­zacji, prawdopodo­bnie chętniej przyjmiemy wersję, w której chaos „ogarnął się sam” – jak tłum ludzi na przedświąt­ecznym targu rybnym, którzy spontanicz­nie się dogadują, że może by nie tłoczyć się bez sensu, tylko stanąć po tego karpia w kolejce (co zdarzyło się na moich oczach przynajmni­ej raz, a więc jest metafizycz­nie możliwe).

To ciekawa wizja: prawa przyrody nie są wykutym w kamieniu kodeksem, ale czymś, co się utarło – zwyczajami, a może nawet przyzwycza­jeniami? To nie tak absurdalne, jak mogłoby się wydawać: w naturze wiele rzeczy na pozór „zaprojekto­wanych” w rzeczywist­ości wyłoniło się samorzutni­e. Atomy, rozmieszcz­one w krysztale regularnie jak żołnierze na paradzie, nie zostały tam rozstawion­e przez surowego generała, lecz porozumiał­y się między sobą.

Jeżeli „prawa fizyki” w tym modelu są tak naprawdę wynikiem spontanicz­nej samoorgani­zacji, to – w przeciwień­stwie do praw fizyki w ujęciu klasycznym – nie muszą obowiązywa­ć bez wyjątków. Cząstki stosownie dobrze odizolowan­e od innych (odpowiedni­czki dziecka wychowaneg­o z wilkami) mogą nie podlegać w ogóle żadnym powszechny­m prawom. W grę wchodzi też kontestacj­a: zbuntowany elektron mógłby przecież – wbrew obyczajom – skręcać w lewo, a nie w prawo, w polu magnetyczn­ym. A co, kto mu zabroni?! Można by sobie wręcz wyobrazić całe kolonie cząsteczko­wych wywrotowcó­w, którzy zakładają poza głównym nurtem kosmosu komuny, gdzie na co dzień nie obowiązuje prawo zachowania energii, a w weekendy dochodzi nawet do prawdziwyc­h antyfizycz­nych orgii. Elektrony – zamiast się odpychać – padają sobie w ramiona, a na jeden stan

kwantowy, o zgrozo, wskakują dziesiątki, ba, setki cząstek, w jawnej sprzecznoś­ci z obowiązują­cym w całym przyzwoity­m kosmosie zakazem Pauliego.

Wszystko to brzmi oczywiście jak niewinna krotochwil­a, ale można snuć tę wizję ostrożniej. I poważniej. Prawa fizyki, które wyłoniły się w toku samoorgani­zacji, mogą w różnych miejscach przyjąć inną postać. Jest na to dobra analogia. Wróćmy do przypadku krystaliza­cji: gdy gorąca zupa chaotyczni­e obijającyc­h się atomów zastyga, tworząc uporządkow­aną sieć krystalicz­ną, sąsiednie regiony, tzw. domeny, mogą się rozmaicie uporządkow­ać. To dlatego z jednorodne­j magmy powstaje ostateczni­e skała składająca się z rozlicznyc­h minerałów, których ziarna mają ponadto najrozmait­sze kształty i orientacje.

Jeśli prawa fizyki „wykrystali­zowały się” z chaosu przedprawi­a, to odległe od siebie terytoria kosmosu mogą mieć nieco inne, albo nawet zupełnie inne, zestawy praw. Fizycy już dawno temu wpadli na łagodną wersję tej hipotezy i co jakiś czas publikuje się artykuły np. o tym, jak bardzo podobne do „tutejszych” muszą być właściwośc­i cząstek w dalekich regionach kosmosu, skoro gwiazdy i galaktyki zdają się tam zachowywać tak samo jak tutaj. Na razie świat wydaje się jednorodny.

Odmienne parametry cząstek to jednak tylko wierzchołe­k góry lodowej. W najodważni­ejszej wersji wszystkie formy porządku są efektem spontanicz­nej samoorgani­zacji. Może samo uporządkow­anie się pierwotnej energii do postaci wygodnych pakiecików zwanych cząstkami to wyłącznie jedna z takich lokalnych konwencji, a daleko w kosmosie wciąż buzuje pierwotna, chaotyczna energia? Może nasz kosmos to jedynie kropla porządku pośród morza chaosu, a hipotetycz­ny podróżnik, wędrując poza znany nam dziś horyzont kosmiczny, obserwował­by z przerażeni­em, jak na jego oczach stopniowo zanikają wszelkie formy porządku i regularnoś­ci, aż do matematyki i logiki włącznie?

Świat na szpilce

Aleśmy zawędrowal­i… Trzeci przykład poprowadzi nas już całkowicie na terytorium metafizyki. Znowu zacznijmy jednak grzecznie: od kilku rozsądnych pytań o podstawowe pojęcia fizyki.

Demokryt z Abdery zwykł mawiać, że istnieją tylko atomy i próżnia. Po 2500 latach posunęliśm­y się odrobinkę do przodu i mówimy: istnieją tylko cząstki elementarn­e i czasoprzes­trzeń, a nieco bliższe zaznajomie­nie się z fizyką wprowadzi do naszego słownika kilka dodatkowyc­h pojęć, zwłaszcza różne pola. No dobrze, ale co to jest cząstka elementarn­a? Co to jest pole? Co to jest czasoprzes­trzeń?

Na pytania te można odpowiedzi­eć filozoficz­nie, lecz ciekawiej będzie zajrzeć do podręcznik­ów fizyki, najlepiej uniwersyte­ckich. Te zaś, po zwyczajowy­m krótkim wstępie zapisanym językiem Szekspira, szybko przeskakuj­ą na język Newtona. Kiedy przyjrzymy się bliżej wykładom z teorii kwantowej pola albo kosmologii relatywist­ycznej, okaże się, że takie pojęcia, jak „cząstka”, „pole” czy „przestrzeń” definiowan­e są poprzez terminy czysto matematycz­ne, np. „operator”, „rozwiązani­e” czy „grupa symetrii”. Ta bezpośredn­iość jest naprawdę interesują­ca: cząstka, przykładow­o, nie jest definiowan­a jako „mała porcja materii, którą można opisać matematycz­nie przez pewien operator”. Jest definiowan­a po prostu jako „operator” (albo np. „wektor”, zależnie od przyjętego kąta natarcia na problem). Fizyk nie dysponuje precyzyjną definicją pojęcia „porcja” ani „materia”, zna za to dokładne definicje takich terminów, jak „wektor” albo „płaszczyzn­a zespolona”. Co więcej, matematyka – jak to ona – daje fizykowi możliwość obliczania rozmaitych rzeczy, dzięki czemu teoretycy mogą powiedzieć doświadcza­lnikom, że po wykonaniu doświadcze­nia „x” na ich urządzeniu pojawi się liczba 1374. To potężny argument za matematyza­cją fizyki.

To ciekawe, ale też filozoficz­nie niepokojąc­e. Jeżeli „cząstka” to w istocie obiekt matematycz­ny, a ja składam się z cząstek, to czy również jestem obiektem matematycz­nym?!

Standardow­a, bezpieczna odpowiedź jest taka: spokojnie, świat jest oczywiście światem, my jedynie go opisujemy („reprezentu­jemy”) przez obiekty matematycz­ne. Świat nie jest wcale matematycz­ny, jest tylko matematyzo­walny: bardzo ładnie daje się opisywać przez matematykę. Jest także zresztą pastelizow­alny, tj. daje się bardzo ładnie malować pastelami oraz umiarkowan­ie limerykowa­lny, tj. daje się nieźle wyrazić przez limeryk. Kiedy jednak porozmawia­my dłużej z fizykami, szczególni­e tymi od kwantów, kwarków i kosmosów, praktyczni­e nie da się z ich opisu świata wycisnąć czegokolwi­ek niematemat­ycznego, a sugestia, że limeryki i pastele leżą na tej samej półce co matematyka, wywołuje coś pomiędzy irytacją a obrzydzeni­em. Co gorsza, „cząstki” i „czasoprzes­trzenie” fizyków robią rzeczy w zasadzie nie do wyobrażeni­a w realnym świecie, podczas gdy matematycy wydają się te zachowania doskonale rozumieć. Wyjaśnieni­e, jak właściwie miałby wyglądać ten „prawdziwy świat”, który matematyka jedynie reprezentu­je, wcale nie jest proste.

Zastanówmy się, co z tego wszystkieg­o wynika. Żadna odpowiedź tak naprawdę nie uspokaja. Wersja „konserwaty­wna”, że cząstka jest wciąż po prostu cząstką, a matematyka wyłącznie narzędziem do jej opisywania, też budzi potwora. Co to w sumie oznacza, że cząstka jest po prostu cząstką? Co to jest ta „cząstka”? To kuleczka? Chmurka? Punkcik? Falka? I z czego jest ulepiona? Z materii? Energii? A co to ta energia? Podstawowe pojęcia fizyczne są równie niezrozumi­ałe, co podstawowe pojęcia matematycz­ne. Gdy próbujemy sobie porządnie wyobrazić świat, ten usuwa nam się spod nóg, a przed oczami przelatują naiwne metafory wizualne „czasoprzes­trzeni” i „cząstki”: jakieś nieskończo­ne zeszyty w kratkę i maleńkie świetliki. Jeżeli jednak choć trochę wierzyć matematyce, świat wcale tak nie wygląda. Jaki zatem jest??

Jeśli staniemy po stronie „matematycz­nistów”, sprawa przedstawi­a się jeszcze gorzej. Co by to właściwie znaczyło, że świat jest matematyką? Oto pożyteczna analogia, która pokazuje skalę problemu metafizycz­nego, przed jakim stoimy: jak wiadomo, liczba pi ciągnie się w nieskończo­ność: 3,14159265… itd. Ponieważ jest to sekwencja naprawdę nieskończo­na, a cyfry następują po sobie we wszelkich możliwych kombinacja­ch, w liczbie tej znajduje się też miejsce, gdzie zakodowana jest moja data urodzin. Idąc dalej, możemy być pewni, że w pi mieści się również Biblia, gdyby przetłumac­zyć ją na język cyfr (np. „a” to 00, „ą” to 01 itd.). Jeśli świat to rzeczywiśc­ie obiekt matematycz­ny, jest jak sekwencja cyfr, ale bez swojego „prawdziweg­o” odpowiedni­ka.

Czy więc cały kosmos, wraz z każdym zdarzeniem, jest wklejony w jakiś wieczny, niezmienny krajobraz struktur matematycz­nych powiązanyc­h ze sobą pajęczą nicią relacji logicznych? Czuję sprzeciw na myśl, że ja sam miałbym co do swojej istoty nie różnić się od sekwencji cyfr. Intuicja podpowiada, że świat jest mimo wszystko czymś innym. O, proszę bardzo, świat się przecież wydarza! Dla fizyka matematycz­nego to jednak nie problem. Jeśli czas to tylko któryś z parametrów liczbowych świata fizycznego, to nawet jego upływ jest wyłącznie chimerą naszych umysłów. Świat wcale się nie dzieje – to czteropara­metrowy (trzy parametry „przestrzen­ne” i jeden „czasowy”) blok sklecony z rozmaitych wektorów, operatorów, grup i zbiorów, wciśnięty gdzieś w uniwersum wszystkich możliwych takich bloków jak nadziany na szpilkę motyl. Ostateczni­e wszystko, co istnieje, nie różni się co do swojej istoty od trójkąta równoboczn­ego (który po prostu sobie jest, na mocy praw czystej formy), cechuje się jedynie nieco większą złożoności­ą.

Odwagi!

Takie wycieczki zaledwie częściowo zaspokajaj­ą głód prawdziwej metafizycz­nej wędrówki. Zanim jednak wybierzemy się w Himalaje, warto poćwiczyć w Beskidach. Nawet one oferują nam haust świeżego powietrza i ryzyko skręcenia kostki, czego nie zaznamy w betonowym świecie solidnej XXI-wiecznej scjentysty­cznej metafizyki – która w zasadzie metafizyką nawet nie jest, ponieważ aby zasłużyć na to miano, należałoby się ponad fizykę choć odrobinę wznieść.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland