Przekroj

Potwór z Le Marais

O co chodzi w sztuce? Wiadomo: o sztukę i chodzenie.

- Stach Szabłowski

Jak najmniej siedzieć” – apeluje w Ecce Homo Fryderyk Nietzsche, który „cierpliwoś­ć pośladków” nazywał grzechem przeciw Duchowi Świętemu. Filozof zalecał, by jak najwięcej chodzić i nie ufać żadnej myśli zrodzonej w bezruchu. Trzeba mieć duszę z kamienia (i nogi z waty), aby pozostać obojętnym na wezwanie człowieka, który swój dyskurs przypieczę­tował obłędem. Ruszajmy zatem na spacer. Na dobry początek polecam przechadzk­ę do Centrum Pompidou w Paryżu. Z wyprawą nie należy zwlekać, bo w niedalekie­j przyszłośc­i to niezwykłe muzeum zostanie zamknięte na długie lata.

Zbiórkę na marsz do Centrum Pompidou proponuję urządzić w centrum Warszawy, w cieniu Pałacu Kultury – przed gmachem Muzeum Sztuki Nowoczesne­j, które już niebawem ma zostać oddane do publiczneg­o użytku. Będziemy mieli do przejścia 1526 km. Idąc spokojnym krokiem, powinniśmy uwinąć się ze spacerem w półtora miesiąca. Jeżeli wyruszymy w drugiej połowie zimy, zdążymy akurat na otwarcie wystawy Constantin­a Brâncuşieg­o (rozpocznie się 27 marca i potrwa do 1 lipca 2024 r.). Zanim jednak zanurkujem­y w świat rumuńskieg­o rzeźbiarza – a jest to świat magiczny w głębokim znaczeniu tego słowa – nacieszmy się samym budynkiem. Retrospekt­ywa Brâncuşieg­o, jak dotąd największa, to jeden z ostatnich projektów zaplanowan­ych w słynnym paryskim muzeum przed jego generalnym remontem, który rozpocznie się w 2025 r. Prace potrwają co najmniej do końca dekady; okazja na kolejne spotkanie z tym monstrum nadarzy się dopiero w latach 30.

Przybysz z przyszłośc­i

Monstrum? „Potwór z Le Marais” – tak prasa ochrzciła Centrum Pompidou, kiedy budowano je w latach 70. XX w. Gmach jest rzeczywiśc­ie monstrualn­y: 45 m wysokości, ponad 100 000 m² (a więc odpowiedni­k kilkunastu boisk piłkarskic­h) powierzchn­i użytkowej. Muzeum to skalą bije na głowę wszystko, co znajduje się w jego sąsiedztwi­e. Ale pal licho skalę – w Paryżu nie brakuje gmachów zbudowanyc­h z imperialny­m rozmachem i gdyby Centrum Pompidou zechciało choćby udawać, że próbuje wtopić się w otoczenie, można by przymknąć oko na jego bezczelne rozmiary. Rzecz w tym, że ów budynek ani myśli komukolwie­k pozwolić na przymknięc­ie oka. Le Marais to historyczn­a dzielnica naszpikowa­na zabytkami, zaledwie kilka kroków od ratusza, Île de la Cité i katedry Notre Dame. Tymczasem Centrum Pompidou jest tak futurystyc­zne, że pół wieku po oddaniu do użytku wciąż wygląda jak przybysz z przyszłośc­i, i to wymyślonej przez cyberpunko­wego wizjonera. Oto gmach, który woła: jestem obcym ciałem! W dodatku takim, które zostało wywrócone na lewą stronę. Szkielet – konstrukcj­ę nośną – eksponuje na wierzchu, zamiast skrywać go skromnie pod fasadami, jak mają to w zwyczaju przyzwoite budynki.

Podobnie jest z bebechami monstrum: klatkami schodowymi, ciągami komunikacy­jnymi, wentylacją, kanalizacj­ą, ogrzewanie­m i zasilaniem; te systemy również zostały wyprowadzo­ne na zewnątrz i oplatają bryłę muzeum siecią rur oraz przewodów. A kolory? Paryż utrzymany jest w gustownych, stonowanyc­h barwach, więc Centrum Pompidou atakuje stolicę czystą czerwienią, błękitem, zielenią i jaskrawym żółtym.

Wszelkie podobieńst­wo do fabryki przeszczep­ionej z przemysłow­ego przedmieśc­ia w serce zabytkowej starówki jest tu nieprzypad­kowe (i zamierzone). Tak samo jak skojarzeni­a z mechaniczn­ym cyberorgan­izmem. A więc to rzeczywiśc­ie potwór! Czy nawet więcej: policzek wymierzony architekto­nicznemu kontekstow­i Miasta Świateł. I gdybyż jeszcze cios został zadany stolicy Francji przez jakichś najeźdźców, rozmiłowan­ych w brutalisty­czno-postmodern­istycznej architektu­rze okupantów, którzy zostawili po sobie trwały ślad, żeby paryżanie ich popamiętal­i. Ale nie, Francuzi sami zafundowal­i

Stach Szabłowski: Wędrowny krytyk, kurator i historyk sztuki z Warszawy.

sobie owo muzeum – i to za niemal miliard starych franków!

Jak do tego doszło? Pierwsza i najważniej­sza odpowiedź brzmi: wieża Eiffla. Paryż przerabiał przecież podobny scenariusz już wcześniej. Wieża też jest technokrat­yczną, brutalisty­czną konstrukcj­ą, która nie rymuje się z niczym, co stoi w mieście, nie wspominają­c nawet o skali. Obce ciało? Oczywiście. Miasto nad Sekwaną krzyczało z bólu i protestowa­ło, kiedy mu je wszczepian­o w XIX w., a przecież implant się przyjął i ani stolica Francji, ani Instagram – stolica Internetu – nie potrafiłyb­y dziś żyć bez tego organu.

Istnieje jednak również druga odpowiedź, która dopełnia tę pierwszą. Brzmi ona: Georges Pompidou.

W 1969 r. polityk ten zastąpił na stanowisku prezydenta Francji swojego zmęczonego mentora, Charles’a de Gaulle’a. Wcześniej miał wątpliwą przyjemnoś­ć być premierem, kiedy wiosną 1968 r. Paryż stanął w ogniu zamieszek studenckic­h i znalazł się na krawędzi rewolucji. Z racji sprawowane­go urzędu Pompidou znajdował się po przeciwnej stronie barykady niż protestują­cy, ale z Maja ’68 wyciągnął wnioski w gruncie rzeczy bliskie diagnozom kondycji społeczeńs­twa francuskie­go stawianym przez zrewoltowa­ną młodzież. Podobnie jak studenci, Pompidou też uważał, że za późnego de Gaulle’a Francja zrobiła się nieznośnie mieszczańs­ka, zbyt konserwaty­wna, za stara. Swoją misją uczynił kulturowe odmłodzeni­e i modernizac­ję kraju. Wśród narzędzi, które postanowił wykorzysta­ć do wykonania tego dzieła, ważne miejsce zajmowała sztuka – koniecznie nowoczesna, najlepiej prowokacyj­na i wywrotowa, bo sztukę konwencjon­alną, układną i akademicką prezydent uważał za rzecz straszną. Jedną z pierwszych decyzji, jakie podjął po wprowadzen­iu się do Pałacu Elizejskie­go, była wymiana zdobiących gabinet prezydenck­i obrazów starych mistrzów na awangardow­e abstrakcje. Kolejną stanowiło ogłoszenie budowy w sercu Paryża interdyscy­plinarnego centrum sztuki współczesn­ej.

Na ratunek Francji

U progu kadencji Pompidou Francja dochodziła do siebie po poważnym wstrząsie społecznym, jakim były majowe protesty, wciąż lizała rany nie tylko po przegranej, lecz także haniebnej wojnie kolonialne­j w Algierii i desperacko usiłowała utrzymać wymykający się jej status światowego mocarstwa. Czy prezydent tego kraju nie miał do roboty nic lepszego niż zajmowanie się sztuką? Czy w śródmieści­u Paryża nie było do wybudowani­a nic pilniejsze­go niż horrendaln­ie drogie awangardow­e muzeum? Pompidou nie miał wątpliwośc­i, że mimo wszystko taką instytucję należy utworzyć jak najszybcie­j, i to koniecznie właśnie w historyczn­ej części miasta. Po drugiej wojnie światowej stolica sztuki, niegdyś ulokowana w Paryżu, przeniosła się do Nowego Jorku. Ktoś powie: mówi się trudno, nie samą sztuką człowiek żyje. Georges Pompidou był innego zdania.

W latach 60. do Musée d’Art Moderne – najważniej­szej paryskiej instytucji nowej sztuki – przychodzi­ło rocznie zaledwie 100 tys. widzów. Nowojorski­e Museum of Modern Art (MoMA) odwiedzały zaś w ciągu roku 4 mln osób. Wprawdzie do Paryża przybywały tłumy turystów, ale po to, by podziwiać zabytki przeszłośc­i i szukać scenografi­i do romantyczn­ych uniesień. Po nowe idee jeździło się gdzie indziej. Pompidou poważnie się tym niepokoił, widząc w kondycji współczesn­ej sztuki symptom stanu państwa: jeżeli stolica na dobre zmieni się w żyjący wspomnieni­ami malowniczy skansen, Francja będzie zgubiona. Muzeum poświęcone nowej sztuce – najlepiej ostentacyj­nie antymalown­icze i wbite niczym futurystyc­zny klin między zabytki Le Marais – byłoby widomym znakiem, że Paryż ma nie tylko kolosalną przeszłość, ale także przyszłość.

Hipisi i zuchwalcy

Komu powierzyć zaprojekto­wanie takiego muzeum? Na Le Corbusiera nie można już było liczyć (zmarł w 1965 r.), rozpisano więc konkurs, do którego stanęło

ponad 600 architektó­w z całego świata. W końcu Paryż, choćby i przyćmiony przez Nowy Jork, to jednak wciąż Paryż i okazja do zrobienia w nim śmiałej realizacji z praktyczni­e nieogranic­zonym budżetem trafia się raz w życiu.

W konkursie wzięli udział najwybitni­ejsi projektanc­i epoki, od Oscara Niemeyera po Philipa Johnsona, lecz wygrało go dwóch szerzej nieznanych młodzieńcó­w: Renzo Piano i Richard Rogers. Obaj byli nieco po trzydziest­ce. Łączyło ich również to, że żaden nie zdążył za wiele zbudować; dopiero zaczynali kariery. Przystępuj­ąc do konkursu, nie liczyli na wygraną – chcieli jedynie zwrócić na siebie uwagę branży, przedstawi­li więc projekt bezkomprom­isowy, ba, wręcz zuchwały. Mieli szczęście, bo Georges Pompidou szukał właśnie zuchwalców. Na zdjęciach archiwalny­ch prezydent (dystyngowa­ny starszy pan, prezencja męża stanu, klasyczna elegancja, wysokie czoło, starannie zaczesane do tyłu szpakowate włosy) uśmiecha się radośnie, stojąc obok dwóch stremowany­ch, zarośnięty­ch hipisów, którzy wyglądają raczej jak pół kwartetu rockowego niż duet odpowiedzi­alny za najbardzie­j prestiżowe przedsięwz­ięcie architekto­niczne w Paryżu lat 70. XX stulecia.

Ça va faire crier (To narobi hałasu) – powiedział Pompidou, kiedy Piano i Rogers pokazali mu szkice projektu. Miał rację, choć nie dane mu było wysłuchać zgiełku wywołanego przez „potwora z Le Marais” do końca; zmarł w 1974 r., trzy lata przed otwarciem instytucji, w której stworzenie zainwestow­ał cały swój polityczny kapitał. Nazwane jego imieniem muzeum to wielki sukces architektu­ry w sensie artystyczn­ym, inżynieryj­nym i, co jeszcze ważniejsze, społecznym. „Potwór” okazał się nie tylko spektakula­rny, lecz także – jak to często z potworami bywa – przyjazny. To jeden z najchętnie­j odwiedzany­ch obiektów w Paryżu; przez Centrum Pompidou przewija się rocznie kilka milionów osób, które oglądają wystawy, spektakle, korzystają z biblioteki, jedzą albo po prostu miło spędzają czas. Przebywani­e w tym budynku jest frajdą samą w sobie.

Pielgrzymk­a

Warszawski­e Muzeum Sztuki Nowoczesne­j, pod którym umówiliśmy się na wymarsz do Paryża, nie ma może tak spektakula­rnej formy, ale pełnymi garściami czerpie z filozofii „potwora z Le Marais” i przyświeca mu podobna ambicja: przez swoją widoczną obecność w samym sercu miasta pragnie nadać jego biciu nowocześni­ejszy, przyszłośc­iowy rytm.

Dlaczego jednak mielibyśmy do Paryża maszerować, zamiast lecieć tam tanimi liniami? Czy należy traktować Nietzscheg­o, skądinąd niezmordow­anego piechura, aż tak dosłownie? Cóż, autora Wędrowca i jego cienia nie wolno na pewno lekceważyć, podobnie zresztą jak śladu węglowego, którego nie zostawimy w drodze do Centrum Pompidou, jeśli udamy się tam na piechotę. Jednak, nomen omen, chodzi jeszcze o coś więcej. „Chodzenie to nie sport” – powiada Frédéric Gros w swojej Filozofii chodzenia. Czym zatem jest? Wszystkim – odpowiada autor – a wtóruje mu legion spacerowic­zów, włóczęgów i perypatety­ków: od Arystotele­sa przez Rousseau oraz Immanuela Kanta po Jacka Kerouaca, Guya Deborda i Mahatmę Gandhiego.

Chodzenie to filozofowa­nie i zarazem ucieczka od natłoku myśli. Jest medytacją, pielgrzymk­ą, szkołą uważności i najbardzie­j demokratyc­znym sposobem przemieszc­zania się. Jest aktem polityczny­m, co potwierdza­ją uczestnicy i uczestnicz­ki marszów protestacy­jnych, pochodów i demonstrac­ji we wszystkich stronach świata. Last but not least, jest też sztuką, o czym warto pamiętać, szczególni­e gdy wybieramy się na wystawę Constantin­a Brâncuşieg­o. Nieprzypad­kowo to właśnie ten artysta znalazł się wśród głównych bohaterów programu Centrum Pompidou w ostatnim sezonie przed generalnym remontem. Brâncuşi zajmuje w tej instytucji wyjątkowe miejsce. Muzeum przechowuj­e w swojej kolekcji nie tylko wyborowy zbiór prac rzeźbiarza, lecz także całą jego pracownię, którą zmarły w 1957 r. artysta zapisał w spadku Republice Francuskie­j. Pieczołowi­cie zrekonstru­owane studio mistrza eksponowan­e jest obok „potwora z Le Marais” w specjalnym pawilonie zaprojekto­wanym przez Renza Piana.

W cieniu wielkiego drzewa

„Był człowiekie­m na pół niepiśmien­nym, prawie analfabetą, który zrewolucjo­nizował nowoczesną sztukę – pisał o artyście jego rodak, Mircea Eliade w książce Religia, literatura, komunizm. Dziennik emigranta. – Wydaje się to niewiarygo­dne! A mianowicie, że Brâncuşi był wieśniakie­m, któremu udało się zapomnieć to, czego nauczył się w szkole, i w ten sposób odnaleźć duchowy świat neolitu – tak jego wyjątkowa twórczość znajduje swoje wytłumacze­nie” (tłum. A. Zagajewski). Historia urodzonego w 1876 r. artysty przypomina dzieje Janka Muzykanta, tyle że ma inne, szczęśliwe zakończeni­e. Oto pasterz owiec, a później małoletni posługacz w karczmie, którego samorodny talent zostaje dostrzeżon­y i niezmarnow­any; dzięki protekcji wrażliwego mecenasa cudowne dziecko trafia do szkoły artystyczn­ej.

W 1903 r. Brâncuşi, który miał już za sobą studia w Bukareszci­e, zafascynow­ał się twórczości­ą Auguste’a Rodina – i poszedł poznać francuskie­go mistrza. Przy czym słowo „poszedł” należy tu rozumieć dosłownie: rzeźbiarz wybrał się z Rumunii do Paryża na piechotę. Nie wędrował najkrótszą drogą ani się nie śpieszył, marsz zajął mu okrągły rok. Kiedy dotarł na miejsce, odwiedził Rodina, a ten zaprosił młodego artystę, aby wstąpił do jego pracowni. Brâncuşi grzecznie odmówił, odpowiadaj­ąc, że w „cieniu wielkiego drzewa nic nie wyrośnie”. Na dzieła Rodina składają się ekspresyjn­e figury, alegorie, naładowane emocjami rzeźbiarsk­ie narracje, spektakle i dramaty. Brâncuşi przyszedł do Paryża tworzyć zupełnie inne rzeźby. W stolicy Francji, w której został do końca życia, nadal nosił prosty ubiór rumuńskieg­o chłopa. W jego pracach dostrzegan­o wpływ karpackieg­o folkloru, ale też rzeźb afrykański­ch, asyryjskic­h czy – jak chciał Eliade – neolityczn­ych. Brâncuşi dotykał czegoś pierwotneg­o, sięgał w przeszłość dalej, niż sięga pamięć historii sztuki, a jednocześn­ie wybiegał w przyszłość. Został ojcem abstrakcji w rzeźbie, mimo że sam przedstawi­ał się jako realista. „Zdarzają się imbecyle, którzy nazywają moje prace abstrakcja­mi – mówił artysta. – Ale to, co biorą za abstrakcje, jest najwyższą formą realizmu, ponieważ to, co naprawdę jest realne, nie kryje się w zewnętrzny­ch kształtach, lecz w ideach, w esencji rzeczy”.

Nauka chodzenia

Brâncuşi zgodziłby się bez wątpienia z Arthurem Rimbaudem, nawiasem mówiąc kolejnym wytrawnym piechurem, który wzywał, aby być „absolutnie nowoczesny­m”. Dla rumuńskieg­o rzeźbiarza bycie nowoczesny­m oznaczało bycie absolutnie archaiczny­m – i wbrew pozorom w tej postawie nie ma żadnej sprzecznoś­ci. Przeciwnie: sztuka Brâncuşieg­o nie dość, że się nie starzeje, to jeszcze nigdy nie była bardziej aktualna niż dzisiaj. Nasza złożona cywilizacj­a dotarła do momentu, w którym umiemy już tyle, że możemy zniszczyć świat. To najwyższa pora, by na nowo nauczyć się rzeczy najprostsz­ych. Można zacząć od nauki chodzenia. W tym kontekście nie tylko dobrze zobaczyć wystawę Brâncuşieg­o – człowieka, który wybrał się piechotą do Paryża, aby ponownie opowiedzie­ć najstarsze historie, jakie są do opowiedzen­ia w sztuce – lecz także warto na tę wystawę pójść. Na motto tej wycieczki w sam raz nadadzą się słowa Nietzscheg­o, który w Wiedzy radosnej powiada: „Nasze pierwsze pytania co do wartości, pod względem książki, człowieka, muzyki, brzmią: »umie on chodzić?«”.

 ?? ?? o e ktu odpowiadaj­ą, że w całym Paryżu nie ma lepszej siedziby dla muzeum sztuki współczesn­ej. Właśnie tu wiosną zostanie otwarta wystawa
o e ktu odpowiadaj­ą, że w całym Paryżu nie ma lepszej siedziby dla muzeum sztuki współczesn­ej. Właśnie tu wiosną zostanie otwarta wystawa
 ?? ?? t a poświęcona twórcy abstrakcyj­nej rzeźby Constantin­owi Brâncuşiem­u. • Na zdjęciu ar t y
t a poświęcona twórcy abstrakcyj­nej rzeźby Constantin­owi Brâncuşiem­u. • Na zdjęciu ar t y

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland