Bronię Mazowieckiego przed radykalnymi krytykami
„Super Express”: – Od lat trwa spór o okrągły stół. Dla jednych był on zgniłym, ale koniecznym kompromisem, dla innych wręcz zdradą. Niezależnie od tego modny jest pogląd, że można było wszystko rozegrać inaczej, że wolna Polska i tak by powstała, ale przemiany mogły być znacznie szybsze i korzystniejsze dla społeczeństwa. Pan w swojej najnowszej książce wskazuje, że nie było to jednak takie proste?
Prof. Antoni Dudek: – Oczywiście. Dziś łatwo jest to oceniać, gdy wiemy, że system komunistyczny upadł w kolejnych państwach bloku wschodniego w niespełna rok po zakończeniu obrad okrągłego stołu, a po kolejnych dwóch latach Związek Radziecki przestał istnieć. Czas od nastania Michaiła Gorbaczowa do rozpadu ZSRR to lata 1985–1991. Wydaje się, że przebiegło to błyskawicznie. W rzeczywistości każdy rok przynosił coś nowego, zmiany wcześniej niewyobrażalne. Założenie, że w 1989 r. można było coś szybko obalić, zmienić, jest przejawem naiwności, bo nastroje społeczne wcale nie były radykalne. System upadał pod ciężarem własnej niesprawności, a nie buntu mas.
– Jednak wybór Jaruzelskiego na prezydenta, danie mu ogromnych upraw- nień, był wbrew społeczeństwu, chyba nie był też marzeniem opozycji?
– Wszystkim, którzy mówią, że można było „szybko”, „prosto” wymienić całą władzę i doprowadzić do przyśpieszenia, przypomnę jeden fakt bardzo niewygodny dla dzisiejszych radykalnych antykomunistów.
– To znaczy?
– W lipcu 1989 r., gdy ważyły się losy wyboru Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta RP i wcale nie było jasne, czy Zgromadzenie Narodowe go poprze, przyjechał do Polski prezydent Stanów Zjednoczonych George Bush senior i publicznie poparł kandydaturę Jaruzelskiego. Dla opozycji musiało być to gigantyczne zaskoczenie, bo administracja poprzednika Busha – Ronalda Reagana – ostro walczyła z Jaruzelskim. A Bush w administracji Reagana był wiceprezydentem.
– No właśnie. Dlaczego Amerykanie postawili na dotychczasowego dyktatora, a nie na całkowitą wymianę elit? – Amerykanie obawiali się, że jeśli opozycja pójdzie „na ostro” i Jaruzelski zostanie odsunięty, to komuniści tej zmiany nie zaakceptują, nastąpi kontra z ich strony, jakiś drugi stan wojenny, a wtedy twardogłowi na Kremlu odsuną od władzy Gorbaczowa. A to utrzymanie tego ostatniego przy władzy, a nie demokracja w Polsce, było priorytetem dla Waszyngtonu.
– To zagrożenie było realne?
– Moim zdaniem nie – tu Amerykanie się pomylili. Zresztą jeszcze w 1991 r. ten sam Bush namawiał Ukraińców, by nie ogłaszali niepodległości, podczas gdy dosłownie kilka miesięcy potem Ukraina stała się niepodległa, Związek Radziecki posypał się jak domek z kart. Nie zmienia to faktu, że skoro Amerykanie poparli Jaruzelskiego, opozycja musiała się z ich zdaniem liczyć. W ogóle opozycja była zależna od Zachodu. Nie chodzi tu oczywiście o żadną zależność szpiegowską, ale polityczną. Z państw zachodnich docierała pomoc do Polski, z której opozycja korzystała. Ta zależność była wyraźna.
– No dobrze, ale gdyby cała opozycja stanęła wtedy przeciwko Jaruzelskiemu i komunistom, może udałoby się nie tylko uniknąć prezydentury Jaruzelskiego, ale przeprowadzić dwa lata wcześniej w pełni demokratyczne wybory do Sejmu?
– Dziś, z perspektywy 30 lat, wiele rzeczy wydaje się proste. I oczywiście można sobie wyobrazić scenariusz, w którym ludzie masowo wychodzą na ulice, przepędzają komunistyczne władze.
– Szczególnie że w 1988 r. miały miejsce strajki, niezadowolenie ekonomiczne też było spore?
– Jednak ich skala na tle tych z 1980 była niewielka. Rzeczywiście było powszechne zmęczenie kryzysem ekonomicznym, ale to nie przekładało się na buntownicze nastroje większości Polaków, bo oni wciąż pamiętali stan wojenny. Ludzie, którzy dziś uważają, że można było przy użyciu prostych rozwiązań przyspieszyć zmiany w Polsce, zapominają też o słabości wszystkich nurtów ówczesnej opozycji. Owszem – władza komunistyczna była słabsza niż 10 lat wcześniej, ale słabsza była też opozycja, a społeczeństwo było potwornie zmęczone. Mówienie po latach, że można było zrobić wszystko inaczej, wbrew Amerykanom i przy zniechęceniu społecznemu, jest przejawem pewnej naiwności. – Wróćmy do Jaruzelskiego. Po okrągłym stole został on prezydentem, rządzić miał rząd komunistyczny podlegający mu, a zaledwie nieliczne stanowiska miały przypaść stronie opozycyjnej?
– Takie było założenie do wyborów czerwcowych 1989 r. Skala klęski PZPR była ogromnym szokiem dla strony rządowej. W efekcie powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego, w którym wciąż wpływy zachowali komuniści – przede wszystkim w resortach siłowych, gdzie szefem MON był generał Florian Siwicki, a szefem MSW generał Czesław Kiszczak. Jednak w połowie był to już rząd Solidarnościowy. A władza komunistów stopniowo słabła. Istotne były tu dwa wydarzenia. – Jakie? – Po pierwsze – grudzień 1989 r. i egzekucja Ceausescu w Rumunii. Jaruzelski zaczął wówczas się bać, że jego też może spotkać podobny los. Więc przestał przejawiać jakąkolwiek aktywność jako prezydent. W styczniu 1990 r. nastąpiło rozwiązanie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Nastąpił więc podział wśród komunistów. Owszem, łączył ich strach przed rozliczeniami, ale podział był faktem. Nie chodzi tylko o kwestie polityczne – tu głównym reprezentantem środowisk postpeerelowskich stała się Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej, ale też o np. służby specjalne. SB w kraju przeszła weryfikację, część funkcjonariuszy przeszła do UOP, część nie. Ale wywiad – na wyraźną prośbę Amerykanów – w całości zasilił wywiad III RP. I środowisko to też się z czasem podzieliło – na zwolenników postkomunistów i stronników Wałęsy. Sprawa „Olina”, czyli oskarżeń o działalność szpiegowską byłego premiera Józefa Oleksego, była tego pokłosiem. – Pierwszą część pańskiej książki można uznać za obronę Tadeusza Mazowieckiego i jego rządu?
– Nie. Rzeczywiście bronię rządu Mazowieckiego przed najbardziej radykalnymi krytykami, ale sam słów krytyki mu też nie szczędzę. Przykładem jest niezrozumiała decyzja o pozostawieniu na stanowisku ambasadora PRL w Stanach Zjednoczonych, którym od 1988 r. był Jan Kinast. Aż się prosiło, by – skoro stosunki z USA są dla Warszawy tak istotne – wysłać natychmiast do Waszyngtonu kogoś najbardziej zaufanego. Mazowiecki tego nie zrobił aż do lata 1990 i to był błąd.