Jak W RODZINIE
Choć żadne z nich się tego nie spodziewało, ich przygoda z serialem „Na Wspólnej” trwa już 17 lat. Przez ten czas JOANNA JABŁCZYŃSKA i KAZIMIERZ MAZUR dorastali na oczach milionów widzów. Czego nauczyło ich życie na planie? Jak dziś wspominają początki „Na Wspólnej” i co łączy serialowe rodzeństwo w życiu prywatnym?
– Czym jest dla was po tych 17 latach serial „Na Wspólnej”?
Kazimierz Mazur: – Jak się 17 lat przychodzi na plan, to on już jest praktycznie drugim domem. Człowiek przeszedł tam sporą zmianę, złapał aktorski szlif – trzeba powiedzieć, że ten serial bardzo dużo mi dał. Ale trzeba też przyznać, że na planie panuje bardzo dobra atmosfera.
Joanna Jabłczyńska: – Nawet aktorzy, którzy grają w innych produkcjach, gdy przychodzą do nas na plan, mówią, że takiej atmosfery nie ma nigdzie. Ja na przykład – choć wiem, że to może wydawać się dziwne – trochę tęsknię za produkcją, kiedy są wakacje. My naprawdę znamy się bardzo dobrze, także od strony prywatnej. To moja druga rodzina.
– Jak to jest dorastać na planie serialu i wchodzić w dorosłość na oczach milionów widzów?
KM: – Miałem ogromne szczęście, bo wszedłem w ten zawód od razu w praktyce. Początki nie były łatwe. Czasami jednego dnia grałem różne stany i emocje. W momencie, gdy nie miałem jeszcze wypracowanych technik aktorskich tak jak teraz, dużo mnie – człowieka, który się dopiero kształtował – to kosztowało. Na szczęście poradziłem sobie, a co więcej woda sodowa nie uderzyła mi do głowy, nie zachłysnąłem się popularnością. Może dlatego, że wychowywałem się w rodzinie
aktorskiej. Wiedziałem, na czym ten zawód polega, świadomy byłem jego sinusoidy – raz jesteś, a za chwilę może cię nie być. To nie jest takie wspaniałe życie, jak się ludziom wydaje.
JJ: – Ja mam bardzo mądrych rodziców, którzy zawsze mi powtarzali, że nauka jest najważniejsza. Od początku miałam poczucie, że serial to moje – bardzo niepewne – pięć minut i muszę mieć konkretny fundament. Mój angaż do serialu zbiegł się z dostaniem się przeze mnie na studia prawnicze. Wówczas przyszłam do producentki i powiedziałam jej, że dostałam się na studia i to one są dla mnie priorytetem. Przekonana, że nie uda mi się połączyć nauki z pracą na planie, byłam gotowa zrezygnować z „Na Wspólnej”. Do dziś jestem jej wdzięczna, że wtedy powiedziała: „Asiu, będziemy cię wspierać niezależnie do tego, co zdecydujesz, ale spróbujmy razem. Pomożemy ci wszystko pogodzić. Jak się nie uda, to odpuścimy temat, a ja będę trzymać za ciebie kciuki!”. Spróbowaliśmy i wszystko się udało – i studia, i aplikacja radcowska. Dziś jestem przede wszystkim prawnikiem.
– Wracacie czasem wspomnieniami do tych pierwszych dni na planie?
KM: – Tak, pamiętam je. Miałem 18 lat. Byłem już po debiucie w filmie „Pornografia” Jana Jakuba Kolskiego. To była zupełnie inna poetyka, inna praca na planie – w tamtych latach na planie fabuły grało się po trzy sceny dziennie. W serialu gra się ich 17–19. To oznacza bardzo dużo tekstu do przyswojenia w krótkim czasie! Przekonałem się, że granie w serialu wcale nie jest łatwe.
JJ: – Ja w ogóle startowałam do innej roli. Miałam zagrać Karolinę, czyli postać, która ostatecznie przypadła Matyldzie Damięckiej. Okazało się jednak, że nie pasuję do tej roli. Marta miała być spokojną szarą myszą. Mój charakter i wygląd dużo bardziej wpisywały się w tę postać niż w kolorową i przebojową Karolinę. Jeśli chodzi o początki… Nie były one kolorowe. Pierwsze odcinki ciężko nam się nagrywało. Po pierwsze: byliśmy dla siebie obcymi ludźmi. Po drugie: „Na Wspólnej” była to pierwsza tego typu produkcja w Polsce – serial kręcony przez stację komercyjną. Pracowaliśmy na żywym organizmie, musieliśmy się wszystkiego uczyć, a przy tym rozwijaliśmy się w zawrotnym tempie. Pierwsze efekty naszej pracy nie były jednak zachwycające i pojawiła się nawet myśl, że za chwilę możemy zniknąć z anteny. Na szczęście tak się nie stało!
– Czyli nie przeczuwaliście, że sukces „Na Wspólnej” utrzyma się tak długo?
JJ: – Nie. Ja na pewno nie przewidywałam, że za 17 lat możemy się spotkać i rozmawiać o 3000. odcinku.
– Razem z Kubą Wesołowskim stanowiliście młode pokolenie, wtedy jeszcze niesforne dzieciaki jednych z głównych bohaterów. Dziś jak często spotykacie się na planie?
JJ: – Z Kazikiem Mazurem coraz rzadziej się widzę. Kiedyś nasz wątek polegał po prostu na tym, że byliśmy dziećmi Romana Hoffera. Z czasem każde z nas wyfrunęło z rodzinnego gniazda, poszło w swoją stronę, stworzyło własną rodzinę. Nadal jesteśmy rodzeństwem, ale mamy coraz mniej wspólnych wątków. Nasze drogi krzyżują się najczęściej w sytuacjach rodzinnych – tak jak w życiu. Teraz rzadko się widujemy nawet na eventach, ale to dlatego, że Kazik mieszka pod Opolem. Z kolei z Kubą Wesołowskim łączą mnie też relacje biznesowe. Teraz praca na planie wygląda zupełnie inaczej. Dziś przyjeżdżamy na konkretną godzinę, ale kiedyś spędzaliśmy całe dni na planie. Siedzieliśmy i czekaliśmy na swoje sceny, przez co spędzaliśmy razem sporo czasu. Rozmawialiśmy, graliśmy w karty, chodziliśmy na imprezy. Byliśmy bardzo zżyci. Z Matyldą Damięcką urządziłyśmy nawet razem osiemnastkę. Z czasem nasze drogi się rozeszły. Nie dlatego, że przestaliśmy się lubić, ale pojawiły się rodziny, nowe obowiązki. Jak to w życiu.
KM: – To też nie jest tak, że wszystkie postaci się spotykają ze wszystkimi bohaterami. Nie gramy ze wszystkimi aktorami. Teraz najczęściej oczywiście pracuję z Małgorzatą Sochą, z którą się bardzo lubimy i szanujemy. Jest między nami dobra chemia, co widać na ekranie. Podobnie jest z Markiem Kalitą, który na pewnym etapie dołączył do obsady serialu i mojego – szpitalnego – wątku. Od razu coś kliknęło, a jego bohater został. Ekran jest bezwzględny, weryfikuje, czy aktorzy, którzy razem grają, się lubią. Kamery nie da się oszukać.
– Jakie momenty na planie wspominacie po latach najlepiej?
KM: – Dużo było takich momentów. Na etapie, kiedy Kamil jeździł ambulansem, miałem zagrać, jak ratuje życie człowieka, robiąc mu masaż serca. Na planie sztuczny przystanek, leżący statysta, kamera w oddali, ogólnie pełna powaga i skupienie. Nagrywam scenę, wykonuję reanimację, kiedy nagle pojawia się człowiek i pyta, czy był autobus 116. Niesamowicie kuriozalna sytuacja! Chyba był jeszcze „wczorajszy” (śmiech). W ogóle nie obeszło go, że ratuję ludzkie życie, tylko pyta o autobus. Niestety, nie mogliśmy tego użyć w serialu.
JJ: – Ja chyba największą ekscytację czuję, jak przypomnę sobie, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Proszę sobie wyobrazić, jak przychodzi 17-latka i nagle patrzy, a obok niej stoją pani Bożena Dykiel, Grażyna Wolszczak, Renata Dancewicz – nazwiska, które znałam z małego i dużego ekranu. I nagle miałyśmy razem grać jak równe, koleżanki z pracy! Pierwszy raz się spotkaliśmy właśnie w serialowym barze w moje 17. urodziny. To emocje, których nie da się porównać do niczego.