POTWORNOŚĆ KL AUSCHWITZ
Niepoliczalni, bo dotąd nieznana jest prawdziwa liczba ofiar Oświęcimia. Anonimowi, bo większość ich dokumentów trafiła do ognia. Nieprzeliczone ofiary zorganizowanego ludobójstwa, dla których wymyślono specjalny sposób wydajnego zabijania w kombinacie śmierci – jak zwykło się nazywać ten potworny sposób puszczania ludzi z dymem.
Dym miał słodki zapach. Palone „trupy”, jak nazywano zabitych więźniów w tym odczłowieczonym miejscu, pachniały opalanym kurczakiem, „bo wiesz pan, to skwierczący tłuszcz...” – opowiadał po wojnie jeden z tych, którzy przeżyli piekło. Najprawdziwsze, pełne najpodlejszych ludzi, którzy kierowali w nim ruchem i bezruchem. KL Auschwitz (obóz w Oświęcimiu) był obozem zagłady. I gdyby nie to, że nie nadążał z przetwarzaniem żywych ludzi w popiół, zginęliby w nim wszyscy, którzy przekroczyli bramę śmierci z „krzepiącym” napisem „Arbeit macht frei”. A tak, z powodu niewydolności najwydolniejszego z wymyślonych sposobów zagłady, nie licząc bomby atomowej, po obozie pozostali świadkowie. Ledwie mieli siłę mówić, ale opowiedzieli tę historię. Aby określić ją jednym słowem, należało wymyślić coś znacznie mocniejszego niż bestialstwo czy barbarzyństwo: zagłada, shoah. Te słowa pojawiają się w umyśle każdego, kto odwiedził Oświęcim i kto dostrzegł mały warkoczyk pośród kłębu włosów pozostałych po zagazowanych. Naprawdę trudno uwierzyć, że to „ludzie ludziom zgotowali ten los”.
Skala przemysłowa
Skala mordu była industrialna. Tu zwrotnica, tam baraki, tu komory śmierci, sortownie, dalej krematorium. W innym miejscu przetwarzanie zwłok na mydło. Kadzie z ludzkimi głowami jako odpady przeznaczone do spalenia lub zadołowania. Zabijanie w KL Auschwitz szło dwojakim trybem: z transportu prosto do pieca, a w razie braku Cyklonu-b do kopania dołu, nad którym staną, padnie strzał, wpadną, a inni więźniowie ich zakopią. A wcześniej zobaczą odrąbane głowy i kikuty w okolicznych dołach, ale nie zdążą już odkryć ich zagadki. Pójdą na śmierć szybko. Nie usłyszą o robieniu z ludzi mydła.
W Oświęcimiu więziono ponad 130 tys. więźniów. Jednocześnie przyjmowano kolejne transporty i pozbywano się najbardziej wycieńczonych ludzi. Robiono to strzałem w głowę – w czubek lub skroń. Zabijano też przez biczowanie pejczami, z którymi stale paradowali esesmani. Czasem wystarczyło kilka uderzeń rzemiennego bata, aby wychłostać z więźnia ledwie żywe życie.
Człowieczeństwo obsługi
W Auschwitz doszło nawet do buntu tzw. Sonderkommando (obsługi krematoriów), ze względu na, mówiąc eufemistycznie, rodzaj zajęcia, do którego zostali przymuszeni. Chodziło o wyrywanie zębów z ciał zagazowanych, zanim je spalono. O wyciąganie ukrytych kosztowności z miejsc intymnych, co było szczególnie odrażające i poniżające dla zmarłych. Nie dało się tego znieść na dłuższą metę, zwłaszcza gdy nad głowami więźniów stali pokrzykujący esesmani.
Prochy z krematoriów wrzucano do dołów, podobnie jak nieskremowane ciała zabitych oraz pozostałości po produkcji mydła, jak głowy,
ramiona i nogi. Starannie prowadzono akta rejestrujące proces zagłady: archiwa i kartoteki. Przechowywano imienne wykazy Żydów, którzy szli od razu do „łaźni”. Zniszczono je przed wyzwoleniem obozu, przez co rodziny dziesięcioleciami szukały potem swoich bliskich w nadziei, że przeżyli wojnę.
Rzeczy zdarte z Żydów, wyrwane z ich ciał, a także włosy na materace, pierścionki z odłamanymi palcami oraz pogrążające niehumanistyczne poczynania nazistów wytwory, takie jak galanteria z ludzkiej skóry, wywożono wgłąb Rzeszy. Co ciekawe, te ostatnie stały się tam najbardziej pożądanymi podarunkami przekazywanymi sobie w gronie nazistowskich notabli. Portfelik „z Żyda” dla żony tego czy innego Obersturmführera, to było coś!
Pięć pieców to za mało
W Oświęcimiu stale działało pięć krematoriów, ledwie nadążających
z paleniem mężczyzn, kobiet i dzieci. Stale dostarczano do obozu, bezcenny dla procesu zagłady, śmiercionośny gaz – cyklon B w poręcznych puszkach dostosowanych do odbiorników krematoriów. Po puszczeniu go rzekomymi spustami wody w imitowanych łaźniach czekający na pozorną kąpiel ludzie umierali w potwornych męczarniach. Pierwsze padały dzieci, z kończynami powyginanymi z bólu, potem kobiety w ciąży, nagle zaczynające rodzić. Pozostali, silniejsi, dłużej zmagający się z duszącymi oparami, wyli, drapiąc się nawzajem. Po wszystkim hakami wyciągano z miejsca kaźni ciała unurzane we krwi. Zdarzało się i to wcale nie rzadko, że po załadowaniu łaźni idącymi na śmierć, okazywało się, że zabrakło cyklonu B. Po wojnie ci, którzy przeżyli Oświęcim, opowiadali, że byli w „łaźni” nawet trzykrotnie i za każdym razem ratował ich niedostatek „śmierci w puszkach”.
Genialna symetria
Architekt Werkmann był twórcą genialnej symetrii budynków do straceń. Doskonale rozmieścił w nim umywalnie, sale składania zwłok, salę sekcyjną. Jego pomysłem była rynna do transportowania trucheł z parteru do podziemi z najniższą kondygnacją komina. Zachował się telegram wysłany z Oświęcimia do firmy wykonawczej Topf und Söhne: „Potwierdzamy otrzymanie oferty na 5 sztuk potrójnych pieców, włączając w to dwa elektryczne dźwigi dla podnoszenia trupów i jeden tymczasowy dźwig dla trupów”.