To cud, że przeżyłem
Jan Kopeć (75 l.) prezes Związku Klubów Polskich w Ameryce o pokonaniu koronawirusa:
Spędził trzy i pół tygodnia w szpitalu, walcząc z koronawirusem i do dziś odczuwa jego skutki. Jan Kopeć (75 l.), prezes Związku Klubów Polskich w Ameryce, w rozmowie z „Super Expressem” opowiada o tym, jak przeszedł chorobę i jak bardzo zmieniła ona jego życie.
„Super Express”: – Jak zaraził się pan COVID-19?
Jan Kopeć: – Jest mi bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie i nie jestem w stanie zidentyfikować, kiedy to mogło się stać. Zasadniczo przestrzegaliśmy z żoną zarządzeń covidowych, a więc maseczka, mycie rąk czy dezynfekcja, zachowana odległość i spotkania towarzyskie ograniczone do minimum. Może w sklepie? Naprawdę nie wiem. Ale dopadło nas wszystkich troje w naszym domu.
– Kiedy pan się dowiedział, że jest pan chory?
– To jest ciekawe, gdyż w poniedziałek, 21 grudnia, dostałem bólu żołądka, który tak się zintensyfikował, że we wtorek córka zawiozła mnie na pogotowie. Po zrobieniu wszystkich badań nic konkretnego nie zdiagnozowano, więc wróciłem do domu. A w środę rano, czyli 23 grudnia, zostałem wezwany do szpitala, gdyż zobaczono na zdjęciach zmiany w płucach. Po zrobieniu testu okazało się, że rzeczywiście mam COVID. Ale wówczas nie miałem szczególnych objawów, więc wróciłem do domu. Jednak z każdym dniem było gorzej, w poniedziałek rano spadł mi tlen poniżej normy i natychmiast zostałem zawieziony na pogotowie. Tu zrobiono mi wszystkie badania i znalazłem się na intensywnej terapii. Wówczas już nie byłem świadomy, co się dzieje.
– Jakie pan miał objawy?
– Kaszel, trudność w oddychaniu i osłabienie. Nie mogłem ustać na nogach. Na intensywnej terapii w szpitalu Rush w Chicago spędziłem dwa i pół tygodnia. Kiedy już mój wynik testu był negatywny i zapotrzebowanie na tlen mniejsze, przeniesiono mnie na oddział przejściowy, gdzie przebywałem przez następny tydzień. – Co było w tej chorobie najtrudniejsze do zniesienia?
– Najcięższe było dla mnie to, że byłem sam, nikt nie mógł mnie odwiedzać, jedyny kontakt z bliskimi był przez telefon. Ja byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że leżałem w szpitalu, w którym pracuje córka, wprawdzie na innym oddziale, ale bywała u mnie kilka razy dziennie, więc nie czułem się tak osamotniony. A samotność w szpitalu dla chorego jest okropna.
– Kto panu najbardziej pomagał w tych chwilach?
– Najważniejsza była obecność córki, bo i wytłumaczyła aktualny stan zdrowia, uspokoiła, była też moim kontaktem ze światem. Oczywiście wszyscy lekarze, pracownicy medyczni i niemedyczni w szpitalu byli też wyjątkowi, pomocni, wspierający i profesjonalni. A to było dla mnie wówczas bardzo ważne.
– Co pomogło przetrwać w tych najtrudniejszych chwilach?
– Modlitwa. Zarówno moja, jak i ta za mnie w sanktuarium Matki Bożej Królowej Rodzin w Ropczycach, w mojej parafii św. Francisa Borgii, jego ekscelencji biskupa Andrzeja Wypycha i kapelana ZKP ks. Ryszarda Miłka i ofiarowane msze za moje zdrowie. Jestem wdzięczny za wszystkie modlitwy w mojej intencji ofiarowane przez przyjaciół i znajomych. Wiem, że to był cud, że przeżyłem, i dziękuję za to Bogu oraz lekarzom, którzy zrobili wszystko, by mnie uratować. – Co by pan powiedział ludziom, którzy także chorowali na wirusa?
– Powiedziałbym, że rozumiem bardzo dobrze, przez co przeszli i współczuję im, bo sam wciąż jeszcze walczę z jego konsekwencjami. Moje płuca nie są jeszcze zdrowe na sto procent, schudłem 25 funtów. – A tym, którzy mówią, że nie ma wirusa?
– Trudno zaprzeczać faktom, a ja jestem przykładem skutków tego świństwa. Trzy i pół tygodnia byłem w szpitalu. Płuca mam wciąż zajęte koronawirusem, ale powolutku się oczyszczają. Na początku wyglądały jak firanki. Ani jednego ciemnego miejsca. Teraz zaczynają pokazywać się ciemniejsze plamki, ale to będzie długi proces. Teraz już drugi tydzień jestem w domu, a ciągle potrzebuję tlenu, nie mam siły chodzić, męczę się szybko. To, że już jestem w domu, jest nieocenione. Opieka najbliższych, ich oddanie i serce są najważniejsze oraz ułatwiają rekonwalescencję, a szczególnie jestem wdzięczny mojej ukochanej żonie za jej oddanie i opiekę. Sama przeszła tę chorobę znacznie łagodniej, ale do dziś jest bardzo słaba i szybko się męczy.
– Czy po chorobie zaczął pan patrzeć inaczej na życie?
– Moment, w którym staje się na granicy między tu i teraz a wiecznością zmienia niewątpliwie perspektywę, z jakiej patrzymy na swoje życie.
Stawiamy sobie wówczas pytanie, co jest tak naprawdę najważniejsze. Czy ta nieustanna gonitwa jest konieczna?
Czy ma sens?
Czy w tym szalonym zabieganiu nie tracimy czegoś, co jest najistotniejsze i ma dla nas prawdziwe znaczenie?
Jaka powinna być nasza rola w tym życiu? Czy ją wypełnimy?
– Co dalej?
– Jestem pewny, że pierwszą rzeczą, którą zrobię, kiedy stanę na nogi, będzie zwolnienie tempa życia i przewartościowanie priorytetów. Skupię się na tym, co jest naprawdę najważniejsze. Tak, żeby „wszystko było na swoim miejscu”.