Biłem się z Turkami po pijaku!
Dariusz Michalczewski (52 l., 48-2) był nie tylko wyjątkowym bokserem, lecz także człowiekiem, którego uwielbiały tłumy i ludzie z show-biznesu. W rozmowie z nami wspomniał i blaski, i cienie kariery bokserskiej. A także nocną bitwę z Turkami w Mannheim.
„Super Express”: – Byłeś na wczasach w Dubaju, ale podobno tam cię niepokojono telefonami z Polski, bo poszła plotka, że masz wrócić na ring. Ile w tym było prawdy? Dariusz Michalczewski: – Nie było żadnej prawdy, tylko kłamstwo. To chodzi o walkę z Tomkiem Adamkiem? Nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał.
– Czyli na ring nie wracasz. Ale wraca twój kumpel Władimir Kliczko. Sugerował na Twitterze, że wróci w wieku 44 lat, cena, którą wyznaczył za powrót, to 100 mln dolarów. Co o tym sądzisz?
– Zależy, z kim miałby boksować. Jeśli z Wilderem czy Joshuą, to widzę to bardzo czarno. Nie wierzę, żeby za walkę z byle kim dostał 100 mln dolarów.
– Teraz z innej beczki. Znany amerykański dziennikarz specjalizujący się w boksie Mark Kriegel rozmawiał niedawno z Oscarem De La Hoyą, który też chce wrócić na ring. Oscar powiedział mu, że nigdy nie stoczył ulicznej walki. A jak to było z tobą?
– Od tych walk ulicznych zaczęła się moja kariera bokserska. Kiedyś takie to były czasy, w Gdańsku, w Polsce, że silniejszy przeżywał. Zdarzyło się, że toczyłem w szkole parę walk dziennie, do 6–7 klasy. Później, gdy zacząłem boksować, to trenerzy zaczęli mnie dyscyplinować, tłumaczyć, że nie można używać pięści na ulicy.
– No i przestałeś używać w szkole pięści?
– Tak. Jak jesteś cwaniakiem, kozakiem, możesz kogoś ograć i nawet go nie dotknąć. Chociaż parę skarg jeszcze na mnie było, ale to były sporadyczne rzeczy. – A jak to było potem, w trakcie zawodowej bokserskiej kariery? Chyba czasami cię zaczepiali…
– Ale to było, zanim zostałem mistrzem świata. Pamiętam, kiedyś w Mannheim była awantura na starym mieście, walka wszyscy na wszystkich, po pijaku. Nap... się z Turkami, innymi. Była sobota wieczorem, po dyskotece. Ale niemiło to wspominam, zawsze wiązało się to ze stresem.
– Furorę robi teraz Ryan Garcia. Osiem milionów osób śledzi go na Instagramie, kreowany jest na następną wielką gwiazdę boksu. A opowiadał, że jako dzieciak był prześladowany w szkole, sąsiedztwie. Dali mu spokój, jak przeciwstawił się większemu tyranowi…
– Ja w szkole byłem małym łobuzem. U mnie boks zawsze był w rodzinie. Oglądałem go na Gedanii, w Stoczniowcu, Wybrzeżu. Chodziłem na mecze z tatą, wujkami. Boks miałem we krwi. – Teraz największą karierę w boksie robią czempioni, którzy nie tylko wygrywają w ringu, ale są najpopularniejsi w internecie. Jak wspomniany przeze mnie Garcia. Jak ty byś się odnajdował w takich czasach?
– Tak było zawsze. U mnie w grupie byli tacy zawodnicy, jak Grigorjan, Gomez, Kovacs czy paru innych. Byli wspaniałymi bokserami, ale na ich walki nie przychodziło nawet tysiąc osób. A na Darka Michalczewskiego były wyprzedane wszystkie bilety już na drugi dzień po ogłoszeniu jego walki. Dlatego że ja byłem duszą towarzystwa, bawiłem się z kibicami, poznawałem wszystkie gwiazdy. Gdyby wtedy był Instagram, to podejrzewam, że miałbym na nim ze 20 mln śledzących.
– Osiągnąłeś wielki sukces sportowy i finansowy. Czy często w związku z tym spotykałeś się z zazdrością? Wspomniany
prze mnie Oscar De La Hoya opowiadał, że miał z tym problem. Nawet koledzy tak mu zazdrościli sukcesu, że gdy się zjawił w swojej szkole, to obrzucili go jajkami…
– Ja większą karierę zrobiłem w Niemczech, pod niemieckim hymnem stoczyłem większość walk. Tam był wielki szacunek do ludzi sukcesu. Byłem tam panem i władcą. Ale tego nie brałem za bardzo do serca. Walczyłem po to, żeby wygrać i zarobić kasę.
Rozmawiał ANDRZEJ KOSTYRA