DOBRY KUCHARZ jest jak MAGIK
W programie „MasterChef Junior” pogliśmy poznać jego łagodniejsze oblicze, nadszedł jednak czas na zmiany. Tej jesieni Mateusz Gessler pokaże się z innej strony, tym razem jako nowy szef „Hell’s Kitchen Piekielna kuchnia”. Czy będzie równie ostry i wymagający jak jego poprzednicy?
– Dla widzów pana debiut w „Hell’s Kitchen. Piekielna kuchnia” może być sporym zaskoczeniem. To duża zmiana po latach pracy z dziećmi na planie „MasterChefa Juniora”. Nowe zadanie jest trudniejsze?
– Na pewno jest inne. Ciężko mi te dwa tak różne programy ze sobą porównywać, ale myślę, że chyba praca z dziećmi jest trudniejsza. W obu tych programach jestem równie wymagający, ale w przypadku maluchów sposób przekazywania informacji musi być trochę inny niż w przypadku dorosłych, którzy aspirują do pracy w gastronomii. Do dzieci trzeba mieć odpowiednie podejście, żeby nie podciąć im skrzydeł i nie zniechęcić do pasji, którą dopiero w sobie odkrywają. Myślę, że krytyka może być dobra, jeśli jest konstruktywna, tylko trzeba potrafić ją odpowiednio sformułować, ale i umieć przyjmować.
– W programie „Hell’s Kitchen” przychodziła panu łatwiej?
– Na pewno nie, ale tu chyba nie chodzi o łatwość, tylko o formę jej przekazywania. Na każdego uczestnika musiałem znaleźć sposób, by do niego trafić. Jednym potrzebny był ten przysłowiowy bat, a innym marchewka. Tu tak naprawdę działają takie same zasady co w każdej innej restauracji. W końcu mamy tu prawdziwy lokal i wydajemy prawdziwy serwis, naszym zadaniem jest przygotować dania dla kilkudziesięciu gości i chcemy, żeby wychodzili od nas z uśmiechem.
– Przejęcie sterów po poprzednich szefach „Hell’s Kitchen”, zwłaszcza Wojciechu Modeście Amaro, który zyskał dzięki tej roli dużą sympatię widzów, nie jest łatwym zadaniem. Trudno też pewnie będzie uniknąć porównań.
– Mam świadomość, że się pojawią, ale ja nie przykładam do tego żadnej wagi. Mogę to porównać do lekkoatletyki. W biegu na 100 m obowiązuje zasada: „rób swoje, a jak już dobiegniesz do mety, możesz się rozejrzeć dookoła”. Myślę, że jeśli człowiek za dużo się będzie oglądał na innych, zamiast skupić na własnej pracy, to nigdy nie dojdzie tam, gdzie zamierzał. Nie miałem okazji widzieć, jak moi poprzednicy prowadzili „Piekielną kuchnię”, i nie zamierzam ich naśladować. Jestem po prostu sobą. Każdy człowiek jest inny i myślę, że właśnie na tym polega piękno tego świata. To ta różnorodność jest tak pociągająca. Chyba nikt z nas nie chciałby żyć w świecie pełnym klonów.
– Jakim będzie pan szefem w „Piekielnej kuchni”?
– Na pewno sprawiedliwym, uczciwym i wymagającym. Czasami też ostrym, jeśli ktoś zasłuży na suszenie uszu (śmiech). Wszystko zależy od momentu i sytuacji. Tak jak w życiu! Mamy tu po prostu zadanie do wykonania, z którego musimy się wywiązać najlepiej, jak potrafimy. Starałem się nauczyć uczestników, że szef kuchni musi być osobą, z której inni kucharze mogą brać przykład. To człowiek, który zamiast „naprzód” powie „za mną”, który dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniem. Nie musi wszystkiego robić perfekcyjnie, ale zawsze stara się robić najlepiej, jak potrafi. Mi się ta sztuka chyba jak na razie udaje, skoro w moim zespole są ludzie, którzy pracują ze mną od wielu lat. To pokazuje, że trafiłem na osoby, które rozumieją moją filozofię i podejście do gotowania.
– Jak pan wspomina szefów kuchni, u których w młodości sam zdobywał pan pierwsze kulinarne szlify?
– Zawsze trafiałem na cudownych ludzi, którzy przekazali mi to, co jest w kuchni najważniejsze, czyli pasję do karmienia i miłość do ludzi. I to właśnie próbowałem przekazać uczestnikom „Hell’s Kitchen”. Nie wiem, czy mógłbym nazwać siebie typem kujona, kiedy uczyłem się zawodu, ale faktem jest, że w pracy zawsze byłem pierwszy i wychodziłem ostatni. Tak się działo, ponieważ od początku lubiłem to, co robię. Moi szefowie zawsze byli bardzo wymagający, ale nauczyli mnie kochać ten zawód. To jest ciężka praca, ale jednocześnie bardzo wdzięczna, bo pozwala nam stać się kreatorami smaku. Z produktów, które dostajemy, stworzyć dzieło sztuki, które do tego smakuje ludziom. Oczywiście nie zawsze wszystko w kuchni wychodzi, mi także, ale najważniejsze jest, żeby się wtedy nie poddawać, tylko próbować jeszcze raz. O tym też jest nasz program. Wygra go ten, kto rozumie, jaka jest rola szefa kuchni. Karmimy ludzi nie tylko jedzeniem, lecz także emocjami, umilamy im dzień, dajemy im od siebie coś pozytywnego.
– Co musi umieć kucharz, żeby zdobyć pana uznanie?
– Szukam w tym programie przede wszystkim prawdy. Ludzi, którzy wiedzą, dlaczego chcą pracować w gastronomii. Nie zawsze musi to być osoba, która będzie dobrze wypadać i w kuchni, i na talerzu, ale przede wszystkim taka, która kocha jeść i gotować dla drugiego człowieka. Szukam diamentów, które można wyszlifować, by stały się prawdziwymi brylantami.
– Udało się panu takich w tym programie znaleźć?
– Tak, i to całkiem sporo. Mamy bardzo fajnych uczestników, to ludzie, którzy zaangażowali się w tę produkcję także emocjonalnie, nie tylko w kuchni. Spędziliśmy ze sobą kilka miesięcy, dzięki czemu mogłem zobaczyć, jak w tym czasie ewoluowali, jak zmieniały się ich poglądy, jak dojrzewali w pewnych kwestiach. Bycie szefem kuchni to nie tylko gotowanie, to pewna filozofia życia, umiejętność dostrzegania jego piękna. Dzięki temu można stać się w kuchni artystą, prawdziwym magikiem. Są wśród uczestników tego programu osoby, które to zrozumiały. To była dla mnie wielka przyjemność z nimi pracować, bo to naprawdę utalentowani, ambitni młodzi ludzie, którzy zrobili na mnie wrażenie, do każdego z nich mógłbym pójść na kolację i dobrze spędzić czas.