Nie boję si ę głębokiej wody
Urodzony w Polsce i od wielu lat działający w USA Omar Sangare (52 l.) jest uznawany za jednego z najbardziej wpływowych twórców współczesnego teatru. Wykształcony pod okiem Andrzeja Wajdy artysta, aktor, reżyser, producent, wykładowca i twórca UNITED SOLO, największego na świecie festiwalu monodramu na Manhattanie opowiedział nam o swoim życiu na dwóch kontynentach, artystycznej drodze i najważniejszym dla niego wydarzeniu.
„Super Express”: – Pańska kariera aktorska prężnie rozwijała się w Polsce. Czy kiedykolwiek żałował pan wyjazdu z kraju?
Omar Sangare: – Wyjechałem, ale właściwie to wyjeżdżałem wielokrotnie. Odwiedzam ojczyznę z sentymentem do przyjaciół, znajomych miejsc, zapamiętanych czasów. Ale ostatnio nie tylko sentyment mnie przekonuje do odwiedzin, a to za sprawą mojego syna. Maximilian niedawno skończył swój pierwszy rok na tej ziemi i polska ziemia nie będzie mu obca. Spędziliśmy święta Bożego Narodzenia w Warszawie. Rozpakowaliśmy walizki, postawiliśmy choinkę i kolędowaliśmy z najbliższymi.
– Czy czuje się pan bardziej Polakiem czy Amerykaninem, czy też obywatelem świata?
– Dzisiejszy świat ma nie tylko globalne ocieplenie, lecz także globalne zbliżenie. Kiedyś daleka wyprawa przez ocean, dzisiaj jest dla mnie przespaną nocą w samolocie, po czym budzę się za dnia w innym miejscu. Wszędzie, gdzie się budzę, jestem w domu.
– Co było główną przyczyną pana pierwszego wyjazdu do Stanów?
– Wakacyjny program akademicki, dzięki któremu wziąłem udział w przedstawieniu muzycznym dla Lincoln
Center na Manhattanie.
Nie miałem wtedy zamiaru powrotu do USA. Jednak każdy amerykański film, który potem oglądałem w Polsce, budził sentyment do powrotu.
I tak się stało, kiedy trafiłem do Nowego Jorku ze swoim monodramem, a nagroda dla Najlepszego Aktora na Festiwalu Teatrów Niezależnych przewróciła mi w głowie, przewróciła mój świat. Uwierzyłem w siebie na obcej ziemi. Wracałem do Stanów wielokrotnie, reżyserowałem, zagrałem główną rolę w nowojorskiej produkcji „Otella” i po artykule profilowym w „The New York Times” uznałem, że i ta ziemia może być bliska, nie musi być obca.
– Czy czuje się pan bardziej wolny tu, w USA?
– Stany to większe akwarium. Postanowiłem popływać na głębszej wodzie, w przestrzeni także o większym ryzyku. Do Nowego Jorku napływają ludzie o wyjątkowych możliwościach, ambicjach i z dużą determinacją. W większym akwarium konkurencja jest większa, są tu także i piranie. Funkcjonowanie w Stanach zmobilizowało moje marzenia, ale przynosiło też ryzyko. Zostać uznanym aktorem teatralnym w USA nie jest łatwo, zostać producentem dużych projektów artystycznych jeszcze trudniej. A na posadę profesora czy dziekana trzeba
pracować przez lata. Kiedy po paromiesięcznym okresie rekrutacji dostałem profesurę w Williams College, uznawanym za przodującą uczelnię w Stanach i o tradycji starszej niż Uniwersytet Warszawski, wiedziałem, że marzenia Kolumba są możliwe do spełnienia. Obecnie swoje marzenia realizuję jako dziekan Wydziału Teatru. W 2010 r. podjąłem ryzyko założenia festiwalu monodramu na światową skalę. Wskoczyłem jednak do tej wody i dzisiaj, po 13 latach jesiennego festiwalu United Solo, rozszerzam skalę przedsięwzięcia o dodatkowy sezon wiosenny w następnym roku. Nie boję się głębokiej wody, być może dlatego, że – metaforycznie rzecz ujmując – mam dyplom ratownika wodnego, po kursie zaliczonym w rodzinnym mieście Stalowej Woli.
– Niedawno zakończył się festiwal w Nowym Jorku, na którym polski spektakl „Powrót Norwida” zdobył Nagrodę dla Najlepszego
Monodramu Zagranicznego. Czy, organizując taki festiwal i przedstawiając postać Norwida w USA, a przedtem Pileckiego, czuje się pan w pewnym sensie ambasadorem kultury polskiej w Stanach? Czy jest to misja?
– Raczej pasja. Z pewnością jestem Ambasadorem Stalowej Woli, bo taki tytuł otrzymałem lata temu. Czy czuję się ambasadorem kultury polskiej w Stanach? Jeżeli mogę uznać serię krótkich filmów o mojej działalności w USA, a to za sprawą zaproszenia do tego projektu przez Hillary Clinton i amerykański Departament Stanu, albo Nagrodę Pioniera Fundacji Kościuszkowskiej, którą odebrałem w Waszyngtonie – to myślę, że tak. A myślę tak, bo widzę, że moje działania są zauważane. Na festiwalu United Solo gościłem wielu polskich artystów. Zagrali u nas: Małgorzata Bogdańska w monodramie w reżyserii Marka Koterskiego, Ewa Kasprzyk w sztuce na podstawie tekstu Pedro Almodovara, czy dwukrotnie Marek Probosz z monodramem o Pileckim, a w tym roku o Norwidzie. Za każdym razem przedstawienia były przyjmowane z entuzjazmem. Sukces Polaków jest dla mnie ważny, to sukces moich rodaków. Sukces pośród artystów o światowej sławie, jak np. nominowanej do telewizyjnej nagrody Emmy, znanej z ról w serialach „Gray’s Anatomy” czy „NYPD Blue”, Sharon Lawrence, która otrzymała Nagrodę dla Najlepszej Aktorki i Najlepszej Produkcji w tym roku na naszym festiwalu.
– Tu założył pan rodzinę, wziął ślub. W Polsce byłoby to niemożliwe, bo ciągle jesteśmy krajem z małą tolerancją?
– Mój ślub to przeszłość, nie prowadził do szczęścia. Zmieniłem swoje życie. Dzisiaj jestem w innym rozdziale scenariusza własnego życia. Mój syn Maximillian to marzenie o poczuciu szczęścia, które wreszcie stało się możliwe. Oglądam świat jego oczami, z jego ciekawością i na nowo. To moje powtórne narodzenie do życia i dla świata.
A jeśli chodzi o tolerancję, to najważniejsza jest ta, którą możemy odnaleźć w sobie. Geografia ma obszary różnego rodzaju tolerancji, ale szacunek dla odmienności jest fundamentem i wartością, którą może odkryć dla siebie każdy z nas indywidualnie. To dla Maximiliana wyprodukowałem teledysk „Africa” dostępny na YouTubie.
– Czy zagrałby pan w polskim filmie?
– Chętnie, jeśli ma pani dla mnie jakąś rolę. Kilka lat temu byłem jurorem na Festiwalu Filmów w Gdyni i zatęskniłem za polskim kinem. Jeżeli będzie propozycja, to z chęcią wyśpię się w samolocie, aby być następnego dnia na polskim planie.
– Którą ze swoich ról w polskich filmach zapamiętał pan najbardziej i dlaczego?
– Miesięczne tantiemy odświeżają moją pamięć. Trochę tego było. Kilka ról w Teatrze Telewizji, m.in. w „Akwizytorom dziękujemy” w reżyserii Bugajskiego oraz „Pigmalionie” w reżyserii Wojtyszki. Parę seriali telewizyjnych, jak „Miodowe lata” czy „Złotopolscy”. Na ekranie w filmach „Tato” Ślesickiego, „Egoiści” Trelińskiego, „Gry uliczne” Krauzego, „Smacznego, telewizorku” Trzaski, „Enak” Idziaka… Myślę, że duże znaczenie miał dla mnie udział w dokumentalnym filmie „Aktorka”. Byłem tam sobą i obok Andrzeja Wajdy, Meryl Streep, Johna Guare’a, Beaty Tyszkiewicz, Małgorzaty Potockiej, czy Daniela Olbrychskiego, wspominałem naszą gwiazdę kina Elżbietę Czyżewską. Zagrałem w teatrze z Elą w „Szóstym stopniu oddalenia”, a stało się to możliwe dzięki rekomendacji Wajdy, który wspomniał o moim istnieniu po zajęciach w Akademii Teatralnej w Warszawie. Profesor Wajda zachęcił Elżbietę do współpracy ze mną w sztuce napisanej przez jednego z najwybitniejszych dramatopisarzy współczesnej Ameryki, Johna Guare’a. Ten film jest naszą sentymentalną przygodą, ale przede wszystkim hołdem dla aktorki o niespotykanym talencie i życiu artystycznym po obu stronach oceanu.
– Mówi się, że w Nowym Jorku żyje się szybko. Czy pana nie męczy to tempo?
– W Nowym Jorku muszę spać szybko, aby nie przegapić dnia. A każdy dzień to wolna amerykanka. Ulica, która była przez lata dwukierunkowa, prowadzi już dzisiaj w jedną stronę. Twoja ulubiona restauracja jest dzisiaj sklepem kosmetycznym. Miasto nie śpi, a więc i ludzie nie zasypiają na długo.
– Jakie wartości przekazuje pan swemu synowi?
– Na razie nie mam na to czasu. Dzisiaj galopuję za nim i zbieram porozrzucane przez niego zabawki.