RODOWICZ W POLSCE TYLE NIE ZAROBI, SANAH MA STAWKI JAK MARZENIE!
Www.usa.se.pl
Nie tylko polscy aktorzy zarabiają krocie w USA, ale i gwiazdy polskiej muzyki nie mogą narzekać na wypłaty w dolarach. Amerykańska Polonia jest szczodra i docenia polskich wykonawców, którzy poprzez swój śpiew przywożą im za wielką wodę kawałek Polski. W rankingu przodują weterani, część z nich nie mogłaby liczyć na tak bajeczne stawki. Nawet sama Maryla Rodowicz!
Jednak prawdziwym zaskoczeniem jest Sanah.
Dwa tygodnie temu opublikowaliśmy najnowsze stawki polskich aktorów za wielką wodą. Równie imponująco wyglądają kwoty dla muzyków i piosenkarzy. Wśród najlepiej opłacanych są weterani, tacy jak Budka Suflera. Dostaje ona za koncert nawet 40 tys. dol., czyli ok. 180 tys. zł. Królowa polskiej sceny Maryla Rodowicz liczy sobie w zależności od typu koncertu od 15 tys. dol. do 20 tys. Czyli 90 tys. zł. A to jest dwa razy więcej niż w Polsce!
Wśród popularnych zespołów znajdziemy jeszcze Kombii – biorą do 10 tys. dol., czyli ok. 45 tys. zł. 2 tys. dol. mniej zgarnie Big Cyc, a z kolei ponad 20 tys. dol. może wyciągnąć Lady Pank. Przedstawiciel disco polo Sławomir jest wart dla Polonusów ok. 50 tys. zł za koncert, nieco więcej Zenek Martyniuk. Mniej znani wykonawcy, tacy jak Bartek Wrona czy Mateusz Mijał dostaną równowartość 5 tys. zł. Jednak największym zainteresowaniem w USA cieszy się… Sanah, czyli Zuzanna Irena Grabowska. Artystka w październiku ub.r. zadebiutowała przed polonijną publicznością, zagrała dwa koncerty, na każdym z nich sala pękała w szwach. Za to dostała… 75 tys. dol. (ok. 340 tys. zł!) i zachęcona tym sukcesem wraca za wielką wodę w maju.
Największy skok na bank w Polsce Ludowej miał miejsce dlatego, że okazja uczyniła złodzieja. Jego sprawcy wpadli przez firanki i do końca życia mieli do nich uraz. Przez kraty bez firanek patrzyli na świat przez ćwierć wieku, po czym rozpłynęli się w otchłani dziejów Polski kryminalnej.
Napady żądzy pieniądza z pistoletu, umarł w tych wśród obywateli samych drzwiach, przez które PRL trafiały wchodzi się dzisiaj do innego się często, mieliśmy banku umiejscowionego w tym więc i inne głośne budynku. Niektórzy klienci wiedzą, skoki na banknoty co się tam stało, inni pozostają w sejfach i worach nieświadomi. Napady na taszczonych przez banki to sprawy poważne i czastrażników. sem trudne do rozwikłania. Bank Polski W latach 60. XX w. nie było w warszawskiej paralizatorów, dzięki którym kamienicy Pod można by oszczędzić życie strażOrłami został ników, tylko ich unieszkodliwiając, obrobiony natomiast śledczy nie drapieżnie mogli korzystać z badań DNA, i bez skrupułów. bo wtedy jeszcze nie śniło się Polała się o nich najbystrzejszym milicyjnym krew. Jeden ze umysłom. strażników, trafiony
W Wołowie, gdzie wszyscy się znali
W 1962 r. z oddziału NBP w podwrocławskim Wołowie włamywacze wynieśli ponad
12,5 mln zł i niezwłocznie odjechali autem. Milicja jednak nie mogła zidentyfikować pojazdu po śladach opon. Postanowiła więc namierzyć zuchwałych, żeby nie powiedzieć bezczelnych sprawców, po numerach skradzionych banknotów. Śledczy na podstawie modus operandi (sposobu działania) uznali, że napadu dokonali zawodowcy. Dostali się do pomieszczenia z sejfem przez otwór wykuty w podłodze, rozpruli kasę na pół i zabrali wszystko oprócz bilonu. Czyli ogromny majątek, równowartość prawie 8 tys. ówczesnych przeciętnych pensji (1600 zł). Śledztwo skupiło się na znanych bandytach, którzy nie siedzieli. A zatem na większości spośród nich, ponieważ – jak głośno komentował wtedy Wołów – „Największa swołocz chodzi na wolności”. Tym razem jednak nieznanymi jeszcze sprawcami okażą się amatorzy.
Przy rynku w Wołowie działali drobni przedsiębiorcy. Wykonywali zawody dzisiaj rzadkie, wtedy jeszcze pożyteczne. Ich usługi miały popyt. Jeden naprawiał telewizory, radioodbiorniki, suszarki do włosów i wszystko, co wymagało prądu. Drugi był rymarzem. Robił wytłaczane ozdobne siodła oraz skomplikowane akcesoria ze skóry, służące do trzymania na wodzy pegeerowskie rumaki.
Traf chciał, że pierwszego z nich, 38-letniego Mieczysława F., wezwano do miejscowego banku, żeby naprawił alarm przy sejfie. Zobaczył wtedy górę pieniędzy, jaką widywał tylko w gangsterskich filmach amerykańskich. W ogóle obu kolegom nieźle się powodziło, jak na warunki PRL zarabiali dobrze, potem przed sądem mózg włamu powiedział nawet: „pieniądze te w ogóle nie były mi potrzebne”. A jednak to właśnie ów Mietek namówił Józia (35-letniego rymarza Józefa S.) na przygodę życia. Widok sterty banknotów o wysokich nominałach nie dawał mu bowiem spokoju. Maniacko fantazjował o napadzie. Wiedział, w którym miejscu znajduje się bankowy sejf. To było jednak za mało, żeby włamać się i uciec. Obaj fachowcy mieli w mieście wielu kolegów, których nie trzeba było przekonywać do zgarnięcia fortuny. Byli między nimi niezbędny podczas skoku posiadacz taksówki, klepiący biedę kasjer oraz drogowiec od prucia asfaltu. Minęły tygodnie, zanim zmowa wołowian doszła do skutku. Rozpracowali plan banku, godziny obchodu i drogę ucieczki. Na koniec wtajemniczyli w swoje plany jeszcze kilku „Mieciów”. Między nimi był „MacGyver”, który z lewarka zmajstrował urządzenie do robienia dziur w suficie.
Rzekomo zastrzeleni bez osądzenia
Kierowca bankowozu, skulony pod kierownicą, przez cały czas trzymał rękę na klaksonie. Bandyci ostrzelali auto, ale to nadal wyło na alarm. Chwycili więc łup i uciekli. Zdarzenie obserwował skamieniały ze strachu tłumek. Potem liczni świadkowie pomogli milicyjnemu rysownikowi sporządzić portrety pamięciowe bandziorów. Obaj rabusie wyszli na nich jak żywi. Choć podobno niedługo, bo w 1965 r. złapano ich i zastrzelono. Taką informację na podstawie listu, który przyszedł do redakcji, podała jedna z gazet. Kolejne wieści ujawniły, że sprawcami napadu na Jasnej okazali się oficerowie MO. Nie można było podać do publicznej wiadomości, że milicja kradnie i zabija. Tym bardziej że duża cześć obywateli i tak już była tego zdania. Polską Kronikę Filmową od jakiegoś czasu rozpoczynał apel: „Żądamy zwiększenia kontroli kapitalistycznych podżegaczy inspirujących bandytów, którzy wyciągają swoje brudne łapy po zdobycze socjalizmu”. O warszawskim napadzie szybko zrobiło się głośno. Oficjalnie jego sprawców nie wykryto. „Napad na bank to przestępstwo z gruntu kapitalistyczne, obce socjalistycznej moralności!” – krzyczał Gomułka. „Degeneraci rabują owoce pracy polskich robotników!”.
A w Warszawie na ulicę Jasną pada cień
Dom Pod Orłami w stylu późnej secesji i art deco był w 1964 r. siedzibą Narodowego Banku Polskiego i mieścił się przy ul. Jasnej. 22 grudnia wieczorem z ogromnym przedświątecznym utargiem z Cedetu (Centralnego Domu Towarowego) ruszyła spod sklepu do „Enbepu” osobowa Warszawa pełniąca funkcję bankowozu. Poza kierowcą w samochodzie znajdowali się kasjerka Jadwiga Michałowska i dwóch konwojentów: Stanisław Piętka i Zdzisław Skoczek. Obaj mieli przed sobą tylko 500 m życia, bo taki dystans dzielił Cedet od NBP.
Zdolny, ale głupi napada na konwój
Dziki kraj, można by pomyśleć. I w tym dzikim kraju dwa lata po napadzie na Jasnej (1966) dwóch „degeneratów” zastawiło się w Poznaniu na konwój przewożący 700 tys. zł do urzędu pocztowego. Nie mieli szczęścia ani planu, mieli za to broń palną. Gdy samochód z pieniędzmi zatrzymał się na światłach, ruszyli. Doszło do szarpaniny, padły strzały, ranny został konwojent. Wtedy napastnicy zaczęli uciekać. Jednemu z nich jakiś nastolatek podstawił haka i rabuś padł jak długi. Jego wspólnika powalił celny rzut obywatelskim kamieniem. Leżących dopadła milicja.
Okazało się, że ich inspiracją o dziwo nie był
Amatorzy taksiarze z zawodowym taksiarzem
Przez otwór wspięli się na parter, gdzie wywiercili kluczową dziurę
– w kasie pancernej. Do luki włożyli łomy i dzięki zasadzie dźwigni dwustronnej rozwarli wrota sezamu. Ich wspólnicy, ukryci w toalecie, do której za dnia weszli całkiem legalnie, rozbroili i spętali strażników. Po opróżnieniu sejfu rozlali olej napędowy. Żartowali, że psy tropiące zaprowadzą milicję na stację paliw. Rabusiów było sześciu, każdy zarzucił na plecy worek, wyszli, jak weszli, i odjechali warszawą z „taksiarzem” – siódmym wspólnikiem.
Bank miał numery banknotów, więc żeby nie wpaść, przez dłuższy czas nie należało wydawać zrabowanej kasy. Z biegiem czasu ten i ów jednak nie wytrzymał i kilku przepuściło z dala od miasta nieco ponad 100 tys. zł. Potem powiedzieli „dość”, bo w telewizorze powtarzali na okrągło, że każdy sklep w Polsce ma listę numerów trefnych banknotów, więc żaden numer nie przejdzie. Przyczaili się zatem, część łupu spalili, a resztę pochowali w domowych bieliźniarkach i nic się nie działo, dopóki żona Mieczysława po cichu nie wzięła pięćsetki i nie poszła na zakupy. Nabyła nowe firanki i kapę na łóżko, po czym została aresztowana przez milicję wezwaną przez ekspedientkę. Głupie firanki, bez których Szwedzi i Norwegowie obywali się od wieków, wsadziły jej męża do więzienia, pozostawiając ją bez nowych „gardinek”, kapy oraz środków do życia.
Sprawcy najzuchwalszego napadu w PRL dostali dożywocie, zamienione potem na 25 lat.
Nie wszyscy doczekali wolności, a dzisiaj nie żyje już żaden z tych, którzy w Wołowie zagrali va banque.
Wór, który głównym wejściem banku wnosił Stanisław Piętka, ważył 8 kg i zawierał
1 355 000 zł. Zanim konwojent z pieniędzmi zdążył wejść do środka, zza rogu wybiegł bandyta i zaczął strzelać. Kolejny zaatakował z drugiej strony, trafiając Zdzisława Skoczka.
Obaj konwojenci zginęli na miejscu. Warszawiacy zapamiętali, że do rana spłukiwano wodą plamy krwi przed wejściem do gmachu. Najwięcej było jej między drzwiami, bo tam upadł i skonał jeden z konwojentów.
serial „Gang Olsena”, ale film „Liga dżentelmenów”, na którym niedawno byli w kinie, „gdyż nie mieli co robić”. Zafascynowani precyzyjnie zaplanowanym atakiem na konwój, który w filmie przeprowadzili uzbrojeni wojskowi, na serio weszli w ich role.
Jeden z rodzimych „prawdziwych dżentelmenów” wykonał w zakładowym warsztacie sprawny pistolet, co stało się największą sensacją śledztwa. „Taki zdolny, a taki głupi” – komentowali obywatele zza rozłożonych gazet. „Gomułkę szlag trafia” – zacierali ręce – „bo mamy u nas Amerykę”.
Z peerelowskich muzeów wyniesiono raz na zawsze Rubensa, Bruegla i van Dycka. Tak straciliśmy kawałek baroku i renesansu. Największe kradzieże, dokonane na zlecenie zagranicznych handlarzy, pozostały bezkarne Połowa lat 70. oraz okres „karnawału Solidarności” – to wtedy kradziono w Polsce po kilkanaście bezcennych arcydzieł rocznie. Złodzieje wynieśli nawet srebrną figurę św. Wojciecha z katedry gnieźnieńskiej, wieńczącą XVII-wieczny relikwiarz ze szczątkami krzewiciela wiary i pogromcy niewiernych w jednej osobie. Dzieła muzealne znikały też z ministerialnych gabinetów. Notable brali sobie, co im się podobało. W Ministerstwie Kultury i Sztuki powodzenie miały dzieła dawne, z MON i URM znikały Kossaki i Brandty, z Komitetu Centralnego Cybisy i Makowski. Być może dlatego, że (zdaniem samych autorów) były to obrazy niewymagające refleksji.
W 1973 r. dzieło Rubensa „Zdjęcie z krzyża” zostało zabrane przez złodziei z ołtarza kaliskiej katedry. Ledwo uporali się z płótnem o wymiarach 2x3 m, które wycięli z ramy, a ołtarz zaczął płonąć. Nikt poza milicją i prokuraturą nie uwierzył, że Rubens, który rozpierał się na głównym ołtarzu katedry od 350 lat, przepadł w płomieniach. Wystarczyło spojrzeć na ocalałą ramę z paskami płótna wokół, którą zresztą śledczy później gdzieś posiali...
Do listy dzieł sztuki i kultury zaginionych bądź skradzionych dołączył pierwodruk „O obrotach sfer niebieskich” Mikołaja Kopernika, skradziony w 1998 r. z biblioteki PAN w Krakowie.
Ten bezcenny egzemplarz dzieła naszego astronoma udostępniono do zgłębienia za stołem bibliotecznej czytelni 40-letniemu mężczyźnie. W pewnej chwili poinformował, że wychodzi do toalety. Okazało się, że opuścił bibliotekę wraz z książką. Dzisiaj dzieło Kopernika albo spoczywa na półce bogatego kolekcjonera, albo nadal jest w obrocie, chodząc na prywatnych aukcjach za grubo ponad milion dolarów. Złodziej użył pospolitego sposobu rabowania białych kruków: zostawił sztywną okładkę i wyszedł z ukrytą resztą. Śledztwo w sprawie kradzieży umorzono.