Energia atomowa to przyszłość Polski
– W trakcie wizyty prezydenta USA Joe Bidena w Warszawie w Ministerstwie Funduszy i Polityki Regionalnej uroczyście podpisano tzw. bridge contract pomiędzy spółką Polskie Elektrownie Jądrowe a spółkami Westinghouse Electric Company i Westinghouse Electric Poland. To umowa na prace przedprojektowe w sprawie elektrowni jądrowej. Chodzi o elektrownię, która ma powstać na Pomorzu. Czy to ważne wydarzenie?
– To bardzo istotne wydarzenie. Bridge contract to umowa, która rozdziela kwestie budowy elektrowni od wdrożenia pewnych technologii i dzieli zadania oraz wyzwania pomiędzy oba podmioty. To wprowadza nas w fazę twardych przygotowań do budowy. Oczywiście będziemy mieli jeszcze umowę na zaprojektowanie elektrowni, będziemy mieli umowy technologiczne, ale jest to istotny krok, który wizyta Joe Bidena w Polsce mocno przyśpieszyła. I bardzo dobrze, bo, biorąc pod uwagę tempo dekarbonizacji i wyzwań, przed jakimi stoimy, musimy się śpieszyć.
– Minister klimatu Anna Moskwa powiedziała, że energia jądrowa to przyszłość Polski i droga do zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego. Jest to jednak droga trudna i długa. Obecnie w Polsce energetyka jest zdominowana przez węgiel kamienny i brunatny. Z opracowania przygotowanego przez EY wynika, że do 2050 r. mniej więcej 1/3 produkowanej energii elektrycznej będzie pochodzić z elektrowni atomowej. Czy faktycznie to przyszłość Polski?
– Tak, bo jesteśmy krajem mocno uprzemysłowionym, z gospodarką energochłonną. Potrzebujemy energii, która będzie stabilna. Atom nie jest w kontrze do Odnawialnych Źródeł Energii (OZE), ale atom musi OZE uzupełniać. Bo OZE są dobre, tanie i wydajne w sytuacji, w której np. mocno wieje, jak w ostatnich dniach, więc wiatraki wykręciły połowę zapotrzebowania dla Polski. Ale nie codziennie tak wieje. Dlatego potrzebna jest energia, która zawsze będzie w sieci. A to nam zapewni energetyka atomowa. My już w 2040 r. staniemy przed olbrzymim wyzwaniem. Nawet jeśli wszystkie projekty z OZE – jak wiatr, fotowoltaika, biogazownie – będą szły w tempie, które prognozujemy, to i tak przy wyłączaniu mocy węglowych będzie problem.
– Co zmieniła wojna w Ukrainie w kontekście postrzegania elektrowni atomowych?
– Jeśli spojrzymy na resztę świata poza Niemcami, które planują wyłączyć swoje elektrownie atomowe w kwietniu, to mamy potężny renesans energetyki atomowej. Francja, Korea, Wielka Brytania, która wdraża program budowy małych reaktorów atomowych... Prezes Rolls-Royce’a mówił w Izbie Gmin, że jeżeli do 2030 r. Wielka Brytania czegoś nie zrobi ze swoją energetyką, to gospodarka brytyjska będzie w zapaści. Szwecja, która miała odchodzić od atomu, wdraża program, który zapewnia dofinansowania dla podmiotów chcących budować energetykę atomową w tym kraju. Czechy mówią o tym, że chcą instalować SMR-y. Mamy renesans energetyki atomowej. I to z dwóch powodów. Wojna w Ukrainie pokazała, że epoka tanich surowców energetycznych ze Wschodu definitywnie się zakończyła. Ponadto Ukraina pokazała, że energetyka atomowa jest bezpieczna.
– Powiedział pan o kwestii bezpieczeństwa, a teraz kwestia finansowania. Elektrownie atomowe są niezwykle kosztowne, jeżeli chodzi o proces projektowy i budowę samej infrastruktury. Czy to opłacalne inwestycje?
– Trzeba pamiętać o tym, że elektrownia atomowa ponad połowę swoich kosztów generuje na etapie budowy. Potem ma niskie koszty, ponieważ tak naprawdę płaci się za paliwo, za personel i utrzymywanie jej w idealnym stanie technicznym, czyli utrzymanie infrastruktury i najwyższego standardu bezpieczeństwa. Nie mam takich wyliczeń dla dużego atomu, ale jeśli chodzi o mały reaktor, którym się zajmujemy, to, jak policzyliśmy: jeżeli porównamy mały reaktor atomowy do elektrowni gazowej, która musi płacić za emisję CO2, to po 25 latach nieemitowania CO2 przez mały reaktor on się zwróci z samych tych kosztów.
– I w ten sposób przeszliśmy do małego atomu. Orlen Synthos Green Energy to spółka powołana przez dwa duże podmioty – Synthos, prywatną spółkę Michała Sołowowa, i PKN Orlen, spółkę Skarbu Państwa. Orlen w duży atom wchodzić nie zamierza, ale zamierza wchodzić w mały atom. Czym są te SMR-y?
– SMR to skrót od angielskiego small modular reactor, czyli mały, modułowy reaktor.
– Mały, że zmieści się w kieszeni, czy zajmujący obszar hektara?
– Jest on ok. dziesięciokrotnie mniejszy od dużego reaktora przy zachowaniu 30 proc. jego wydajności. Taki reaktor, nad którym pracujemy, może dać 300 megawatów, czyli tyle, ile ma przeciętny blok węglowy w Polsce.
– Wyjaśnijmy Czytelnikom, że 300 megawatów to energia, jaka jest potrzebna do funkcjonowania średniej wielkości miasta (150 tys. mieszkańców) przez rok.
– To bardzo trafne porównanie. Taki mały reaktor zajmuje obszar wielkości boiska piłkarskiego. Cała elektrownia SMR z infrastrukturą zajmuje ok. 10 ha. Mały reaktor został stworzony z myślą o zastosowaniu w przemyśle, żeby można było go wykorzystywać na terenie zakładu przemysłowego, który potrzebuje energii i pary.
– W dużym uproszczeniu mówiąc, PKN Orlen stawia sobie taki reaktor po to, żeby jego rafinerie czy petrochemie mogły z niego korzystać.
– Dokładnie tak, ale taki reaktor może też zasilać miasto w energię cieplną. Pamiętajmy, że jako Polska jesteśmy absolutnym liderem nie tylko europejskim, lecz także może i światowym jeśli chodzi o liczbę mieszkań podłączonych do sieci ciepłowniczej. 16 mln Polaków ma w domu kaloryfer zasilany z elektrowni albo elektrociepłowni. Z racji tego, że mały reaktor produkuje parę, może zasilać sieć komunalną. Mówiliśmy o tym, że jest on mały, ale nie mówiliśmy o tym, że jest modularny. Mówiąc najprościej, nie jest on budowany na placu budowy, tylko jest w całości albo w kilku częściach dostarczany z fabryki. Co z tego wynika? To, że tego typu reaktor powstaje znacznie krócej niż duże urządzenie. Pozwala też na to, żeby wykorzystywać go w różnego rodzaju lokalizacjach. Warto przypomnieć, że Joe Biden zapowiedział budowę SMR-ów dla Ukrainy.
– O ile elektrownie atomowe działają od wielu lat, to w przypadku SMR-ów niektórzy mówią, że są one projektem naukowo-badawczym, a nie projektem komercyjnym. Gdzie możemy zobaczyć działające, bezpieczne i opłacalne SMR-y?
– Do tej pory SMR-y były produktami dość niszowymi, stosowano je na ogół tam, gdzie nie opłacało się ciągnąć energii z dużego reaktora, np. gdzieś za kołem podbiegunowym, chodziło o zasilanie zwłaszcza w USA i Kanadzie baz wojskowych. W tej chwili można powiedzieć, że 40–50 podmiotów na świecie pracuje nad SMR-ami. Część jest w Rosji i w Chinach, więc o tych nie mówimy. Ale mamy np.NuScale, projekt amerykański o bardzo małej mocy, czyli 50 megawatów, który został już przez amerykańskiego regulatora zlicencjonowany. Mamy BWRX 300, projekt, nad którym my pracujemy. On jest już komercyjnie zatwierdzony przez USA i przez Ontario Power Energy, największego operatora atomowego w Kanadzie. Warto zaznaczyć, że to, nad czym pracujemy, to nie tyle nowy projekt, co kolejna generacja reaktora, który działa w 10 krajach. My robimy z niego urządzenie, które będzie miało 1/3 mocy dużego reaktora przy 10 proc. jego wielkości. To jest modyfikacja reaktora, a nie wymyślanie czegoś nowego.
– W I kwartale tego roku ma być przywrócona linia energetyczna biegnąca z okolic Rzeszowa do Chmielnickiej Elektrowni Jądrowej. Minister energii Ukrainy stwierdził, że pod kątem dalszej synchronizacji ukraińskiego systemu energetycznego z obszarem kontynentalnej Europy dobrym projektem byłoby zbudowanie dodatkowo linii Równe – Chełm. Ten projekt chce realizować Orlen Synthos Green Energy. – Tak, już złożyliśmy odpowiednie dokumenty do Komisji Europejskiej. Po co nam taka linia? Zniszczona wojną Ukraina będzie mogła zasilać swoją gospodarkę energią produkowaną w Polsce, ale też całej Europie. Ale co ważne, także Polska będzie mogła czerpać energię z ukraińskiej energii w Równem. Nie podaliśmy konkretnych dat uruchomienia tego projektu, bo będą one zależały od zakończenia walk w Ukrainie. Ale idealne byłoby uruchomienie elektrowni do 2026 r., bo wtedy zacznie się wyłączanie bloków węglowych w Polsce i będzie nam brakowało czystej, bezemisyjnej energii, a taka energia będzie mogła płynąć do nas z Ukrainy.
„Super Express”: – Zna pani Ukrainę od lat 90., kiedy pracowała tam pani jako korespondenta „The Economist”. Dziś wielu jest zaskoczonych, jak silnie Ukraińcy przywiązani są do swojego państwa i gotowi są zrobić wszystko, by zwyciężyło w trwającej od roku wojnie z Rosją. To wojna stworzyła z Ukraińców tak gorących patriotów, czy działo się to od początku niepodległości Ukrainy? Anna Reid: – Rzeczywiście, pojawiłam się w Ukrainie niedługo po odzyskaniu przez nią niepodległości. Wtedy w głębokich latach 90. dało się zauważyć dwa sprzeczne ze sobą procesy. Z jednej strony, panowała tam niesamowita radość z odzyskanej niepodległości i uwolnienia się spod buta Moskwy. Ukraińcy patrzyli wtedy z optymizmem na pojawiające nagle wolności i nowe możliwości i czuli, że są świadkami historycznych dla ich kraju przemian. Z drugiej – doświadczyli niesłychanej zapaści gospodarczej, która była dużo głębsza i trwała dłużej niż ta, której doświadczyli po upadku komunizmu Polacy. Szalała inflacja, niskie pensje były niemal nic niewarte, brakowało wielu podstawowych towarów, co chwila zdarzały się wyłączenia prądu. Nadzieje mieszały się więc z głębokim rozczarowaniem. 30 lat niepodległości pod względem ekonomicznym było nadal rozczarowujące, ponieważ poza największymi ośrodkami miejskimi rozwój gospodarczy i dobrobyt nie dotarł w takim stopniu, jakim tego oczekiwali Ukraińcy. Niemniej znów wydarzyło się coś paradoksalnego.
Co ma pani na myśli?
– Mimo niedostatku poczucie odrębności Ukraińców jako narodu i dumy z bycia Ukraińcem niesamowicie wzrosło. To realna i udana transformacja, która zaszła w Ukrainie. Zaszła mimo wiecznego rozczarowania klasą polityczną i trudnościami z budową działających instytucji państwa. Jeszcze w latach 90. niewielu było pewnych, czy jest ukraińskość, czym powinna się stać, jakie miejsce zajmie na mapie Europy. Dziś te wątpliwości już nie występują.
– A co się, pani zdaniem, zmieniło?
– Jak zawsze swoje zrobił upływ czasu i nadejście nowych pokoleń Ukraińców, którzy mają wyłącznie ukraińską przeszłość, bo tylko Ukrainę pamiętają lub urodzili się już po odzyskaniu przez nią niepodległości. Dla nich obywatelstwo ukraińskie, państwo ukraińskie to coś, co biorą za pewnik. Większość Ukraińców poniżej 50. roku zapewne nigdy nie była w Rosji, bo i nie mieli większy powodów, by tam jechać. Niektórzy wyjeżdżali tam do pracy, inni odwiedzali Rosję tylko dlatego, że tam została ich rodzina. Dla całej reszty, która miała czas i pieniądze, dużo atrakcyjniejszą destynacją była Europa Zachodnia. Z czasem także rynek pracy w Unii Europejskiej stał się atrakcyjniejszy niż ten w Rosji. I coś nie mniej istotnego.
– Czyli?
– Pojawiły się budujące świadomość narodową i społeczną aktywność wydarzenia, takie jak: pomarańczowa rewolucja, rewolucja godności w 2014 r. i wreszcie ta barbarzyńska wojna Rosji przeciwko ich państwu.
– Na swój sposób to niesamowite, że za każdym tym wydarzeniem politycznym, które utrwalało tożsamość Ukraińców, stał Putin, który dziś tak brutalnie poczucie ukraińskości stara się zniszczyć, sięgając po ludobójczą politykę. – Rzeczywiście, każda próba mieszania się Putina w wewnętrzne sprawy Ukrainy tylko umacniała poczucie jej odrębności, mobilizowała społeczeństwo i odsuwała Ukrainę od Rosji zamiast, jak tego chciał Kreml, przybliżać ją do rosyjskiej strefy wpływów i budować polityczną dominację nad nią. Putin zresztą starał się odwrócić nieuniknione. Sądzę, że przyszłość Ukrainy i tak leżała na Zachodzie. Nawet jeśli sama Rosja obrałaby inną ścieżkę niż autorytaryzm Putina, który z biegiem lat coraz bardziej karmił się rewizjonizmem i imperializmem. Nawet gdyby stała się demokracją, nie byłaby tak atrakcyjnym przykładem dla Ukrainy, jakim stała się dla niej Polska i jej sukces po upadku bloku wschodniego.
– Po 2014 r. sam Putin zrobił wszystko, by Ukrainę całkowicie od Rosji odepchnąć.
– Zdecydowanie, to był punkt zwrotny, po którym Rosja nie mogła już liczyć, że będzie w stanie swoją polityką w jakikolwiek sposób zbalansować ukraiński marsz ku Zachodowi. Swoją inwazją w 2022 r. Putin tylko przypieczętował to zerwanie, ostatecznie odrzucając nawet ludzi, na których niepewną tożsamość mógł wcześniej jakoś liczyć. Ukraińcy, dla których językiem ojczystym był rosyjski, którzy urodzili się w Związku Radzieckim i mogli pałać jeszcze jakąś nostalgią za Rosją, po doświadczeniach najpierw wojny na Donbasie, a potem już pełnoskalowej wojny, zostali bezpowrotnie utraceni dla Putinowskiego projektu imperialnego. Jedyne, co dziś do Rosji odczuwają, to bezbrzeżna nienawiść. Moi ukraińscy przyjaciele całkowicie zerwali osobiste relacje z Rosjanami. Po 2014 r. zaczęli ograniczać się w kontakcie z nimi do grzecznościowych życzeń noworocznych i wymiany pytań o dzieci i wnuki. Dziś nikt z nich nie chce mieć nic wspólnego z dawnymi znajomymi z Rosji a nawet z rodziną, która tam mieszka, a która całkowicie zaczadzona kremlowską propagandą próbuje im wmówić, że inwazja na Ukrainę jest uzasadniona i sprawiedliwa.
– W ogóle na swój sposób jest to fascynujące, jak tych wszystkich zmian w Ukrainie i ukraińskim społeczeństwie nie dostrzegł Putin, zignorowała rosyjska elita i zlekceważyli zdziwieni obecną ukraińską nienawiścią do Rosjan zwykli obywatele Rosji.
– Tak, skala tej ignorancji, niewiedzy lub zwykłego zaślepienia jest uderzająca. A przecież nie jest tak, że Rosjanie na różnych poziomach drabiny społecznej nie mieli szansy dostrzec, jak bardzo Ukraińcy stali się inni niż Rosjanie. Że nie mają zamiaru być żadnymi „młodszymi braćmi” narodu rosyjskiego. Mam wrażenie, że dla wielu Rosjan, niezależnie od ich statusu, Ukraina była nierealnym miejscem, które jest jedynie wytworem swego rodzaju pamięci rodzinnej. Miejscem, gdzie jeździło się na wakacje, jadło arbuzy i spędzało rodzinny urlop. Większość z nich nigdy nie była w tej realnej Ukrainie, w której zachodziły głębokie zmiany w tożsamości i świadomości narodowej. W wyobraźni Rosjan Ukrai
Putin starał się odwrócić nieuniknione. Sądzę, że przyszłość Ukrainy i tak leżała na Zachodzie. Nawet jeśli sama Rosja obrałaby inną ścieżkę niż autorytaryzm Putina
na w najlepszym wypadku zapisała się w jej wersji z późnego Związku Radzieckiego. Ukraina, która od dawna już nie istnieje.
– Myśli pani, że nie umieli czy nie chcieli tego dostrzec?
– Sądzę, że górę wzięła protekcjonalność Rosjan, poczucie ich wyższości. Dla nich Ukraińcy byli uroczymi ludźmi, ale państwo, w którym mieszkają, to jakiś żart, swego rodzaju parapaństwo, które odłączyło się od nas w 1991 r. przez przypadek i w żadnym razie nie powinno być niepodległe. Sądzę, że Putin i jego klika autentycznie wierzą w to, że Ukraina i jej tożsamość to po prostu zachodni wymysł, jakiś spisek CIA. Niesamowite, jak własne iluzje czy fantazje sprawiły, że w to wszystko uwierzyli.
– Jeszcze rok temu niewielu także na Zachodzie miało realny obraz Ukrainy. Nie wierzyli, że zbudowali na tyle sprawne państwo, że będą w stanie obronić się przed Rosją. Nie docenili determinacji Ukraińców i ich przywiązania do swojego państwa. Jako Brytyjka dostrzega pani tę ignorancję Zachodu, z której na szczęście szybko się leczy? – Rzeczywiście, Zachód zbyt długo patrzył na Ukrainę oczami Rosji. Zbyt długo spoglądał na nią nie z Kijowa czy Lwowa, ale z Moskwy. To się zaczęło zmieniać już po 2014 r., bo doskonale pamiętam, że te chwile uwagi, które Ukrainie przez lata poświęcało choćby BBC, sprowadzały się do relacji przygotowywanych przez moskiewskich korespondentów stacji lub rozmów z byłymi ambasadorami w Rosji. Głosu Ukrainy i z Ukrainy zdecydowanie brakowało. Całe szczęście coraz częściej to już przeszłość. Sądzę jednak, że zasadniczym problemem Zachodu w ocenie sytuacji przed 2022 r. nie była nawet ignorancja wobec
Ukrainy, ale zlekceważenie irracjonalności Putina jako polityka. Zwłaszcza Polska i kraje bałtyckie rozumiały to doskonale, ale Zachód nie chciał przyjąć do wiadomości tego, co mówiliście. – Jakimi iluzjami wobec Putina, pani zdaniem, karmił się Zachód?
– Zachodni establishment do końca wierzył, że Putin jest po prostu tym samym szczwanym lisem, którym był wcześniej. Panowało w nim przekonanie, że Putin ciągle kocha hybrydowe konflikty, wojnę polityczną i agresywną dyplomację
samym roku założył tam Chrześcijańską Służbę Wyzwolenia Narodów – służącą narodom Europy Wschodniej walczącym o wyzwolenie spod komunizmu. Prezesem CSWN została w 1984 r. Jolanta Gontarczyk, ps. Panna. Podczas II wojny światowej jej ojciec podpisał volkslistę i służył w Wehrmachcie. Po przerzuceniu do RFN ona i jej mąż – Andrzej Gontarczyk, ps. Yon otrzymali obywatelstwo niemieckie. W 2006 r., po ujawnieniu przez media agenturalnej działalności Gontarczyk zmieniła nazwisko na Lange. Wcześniej, bo już w latach 90., działała w środowiskach (post)komunistycznych: SdRP, SLD, promując feminizm, aborcję, związki jednopłciowe itp. W 2019 r. jej fundacja reklamująca ideologię LGBT dostała od prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego dwa miliony złotych. W 2000 r. szczątki ks. Franciszka Blachnickiego zostały przeniesione do Krościenka i złożone w kościele Chrystusa Dobrego Pasterza. W 2020 r. pion śledczy IPN w Katowicach wznowił śledztwo dotyczące okoliczności śmierci kapłana. Czekamy na wyniki. W tym wyjaśnienie, czy Jolanta i Andrzej Gontarczykowie zostali przejęci po 1989 r. przez UOP i być może z tego tytułu do dziś są chronieni. i nie może być aż tak głupi, żeby jedną decyzją o inwazji unieważnić 30 lat rosyjskiego budowania wpływów na świecie. Okazało się, że bardzo się pomylili w jego ocenie. Kiedy to do wszystkich dotarło, ta straszliwa wojna już wybuchła i dziś musimy wszyscy mierzyć się z jej konsekwencjami.