Śmiech potrzebny jak tlen
Matka chciała, by został duchowym, sam Louis de Funès zaś marzył o kierze w armii. Choć życie dostarczało mu więcej okazji do smutku niż śmiechu, jego powołaniem okazała się komedia
Śmiech jest rzeczą zbyt poważną” – mawiał. „Szanuję go tak samo jak moją publiczność”. Zanim jednak Louis de Funès stał się gwiazdą kina, rozsławiając francuską komedię na cały świat, musiał przejść długą i wyboistą drogę. Sukces przyszedł, gdy aktor był już dojrzałym mężczyzną, jak sam jednak podkreślał, nigdy nie żałował, że musiał na niego czekać tak długo.
W cieniu matki
Jego wyjątkowy talent do bawienia publiczności zdumiewa, biorąc pod uwagę jak wieloma dramatami naznaczona była jego młodość. De Funès urodził się tuż po wybuchu I wojny światowej w arystokratycznej rodzinie o hiszpańskich korzeniach, jego dzieciństwo naznaczone było jednak biedą, a sytuacja pogorszyła się jeszcze po śmierci ojca. Rolę głowy rodziny musiała przejąć matka, której trudny, wybuchowy temperament w iście południowym stylu sprawił, że młody Louis stopniowo stawał się coraz bardziej wycofany i zamknięty w sobie. Paradoksalnie jednak to właśnie na ożywionej ekspresji i gestykulacji pani de Funès aktor zbudował wiele lat później swój charakterystyczny styl gry, który stał się jego znakiem rozpoznawczym.
Czekając na sukces
Swoją pierwszą rolę de Funès zagrał już w wieku 12 lat, wcielając się w miejskim teatrze w rolę żandarma – postaci, która wiele lat później miała przynieść mu ogromną sławę. Początkowo jednak wcale nie planował wiązać się z aktorstwem. Jego ojciec uważał, że najlepsza będzie dla Louisa praca kuśnierza, matka zaś chciała, by syn wybrał karierę duchownego. On sam wolał zaciągnąć się do wojska, choć jego drobna postura przekreśliła te marzenia. Młody de Funès im się więc wielu różnych profesji, by związać koniec z końcem, dekorując wystawy sklepowe czy pomagając księgowemu. W końcu posłany został do szkoły artystycznej. W tym czasie poznał też swoją pierwszą żonę, z którą doczekał się syna. Małżeństwo nie przetrwało jednak długo. Chwilę po rozstaniu z żoną w wyniku wybuchu II wojny światowej de Funès trafił do francuskiej armii w charakterze rezerwisty.
Z dala od blasku fleszy
Wraz z końcem wojny los zaczął się do niego w końcu uśmiechać. Aktor ożenił się po raz drugi, zaczął też pojawiać się na wielkim ekranie, przez wiele lat musiał się jednak zadowalać jedynie drobnymi rolami. Przełom nastąpił w 1964 r. wraz z filmem „Żandarm z Saint-Tropez”, który stał się tak dużym hitem, że zabawne perypetie Ludovica Cruchota doczekały się całej serii. Sukcesem okazała się też trylogia o Fantomasie z jego udziałem. Ogromna popularność, którą aktorowi przyniosły, nie zawróciła mu jednak w głowie. Zamiast bywać na branżowych przyjęciach, których unikał, wolał spędzać czas w ogrodzie.
Często bywał też w kinie, by podpatrywać reakcje widzów na swoje filmy, do swojej pracy podchodził bowiem bardzo ważnie, a niesienie widzom radości traktował jak powołanie. „Śmiech jest dla duszy tym, czym tlen dla płuc” – mawiał. Tak bardzo był swojej misji oddany, że do rezygnacji z pracy nie zmusiły go nawet dwa zawały. Trzeciego, który miał miejsce w 1983 r., niestety już nie przeżył.