Ofiara zboczonego duchownego czeka na sprawiedliwość KSIĄDZ MNIE GWAŁCIŁ niech zgnije w więzieniu
Koronawirus nie zdołał go zabić, choć jego życie wisiało na włosku. Jednak spustoszenie, jakie COVID zrobił w organizmie Janusza Radela (64 l.), było potężne. Choroba zdewastowała m.in. aortę pana Janusza. Lekarze z Białegostoku (woj. podlaskie) nie mogli przeprowadzić tradycyjnej operacji. Dlatego zastosowali tzw. stentgraf, którym naprawili pacjentowi aortę. Pan Janusz znowu cieszy się życiem.
Janusz Radel (64 l.) z Dobrzyniewa Dużego (woj. podlaskie) ciężko przechorował zakażenie koronawirusem. Kilka miesięcy spędził w szpitalu. Cierpiał na niewydolność krążenia i nerek. Przeżył nawet śmierć kliniczną. Gdy wydawało się, że wszystko już będzie dobrze, spadł kolejny cios.
Pewnego dnia poczuł silny ból w klatce piersiowej. Lekarze zdiagnozowali u mężczyzny rozwarstwienie aorty na wysokości tętnicy podobojczykowej. – Przechorowanie COVID przyspiesza dewastację aorty – potwierdza dr hab. Jerzy Głowiński, kierownik Kliniki Chirurgii Naczyń i Transplantacji USK w Białymstoku.
Panu Januszowi groził udar lub śmierć. A stan jego zdrowia nie pozwalał na tradycyjną operację. – Na szczęście mamy nowe rozwiązanie. Stentgraft, który umożliwia załatwienie wszystkiego przezskórnie. Po takiej operacji pacjent po dwóch– trzech dniach wychodzi do domu i normalnie funkcjonuje – wyjaśnia dr Głowiński.
Nowatorski zabieg trwał nieco ponad godzinę. – We wtorek byłem operowany, a już w piątek wyszedłem ze szpitala. Czuję się dobrze, nie mam problemów – cieszy się Janusz Radel. – Przed operacją traciłem oddech, mdlałem podczas badań – dodaje szczęśliwy mężczyzna.
Taka operacja to koszt ok. 80 tys. zł, ale jest refundowana przez NFZ.
Szymon Bączkowski (34 l.) z Chodzieży jako nastoletni chłopiec wpadł w sidła księdza Krzysztofa G. (56 l.). Duszpasterz zdobył zaufanie bezbronnego dziecka, kupował mu prezenty i upajał alkoholem, a wszystko po to, by obmacywać i gwałcić. W końcu pleban trafił przed oblicze sprawiedliwości. W Chodzieży rozpoczął się jego proces o wielokrotne gwałty i wykorzystywanie seksualne.
Szymon Bączkowski, dziś dorosły mężczyzna, mówi wprost: – Ksiądz zniszczył moje dzieciństwo. Chcę, żeby za to w końcu odpowiedział i już nikogo więcej nie skrzywdził.
Jako nastolatek był ministrantem, ale ksiądz, który pojawił się w parafii, zamienił jego życie w koszmar. Duszpasterz zdobył jego zaufanie, pomagał. Potem zaczął go podszczypywać. Z każdym dniem duchowny był coraz bardziej zuchwały. Wkradł się w łaski rodziców chłopaka.
Jak wspomina Szymon Bączkowski, ksiądz najpierw masturbował się na jego oczach, potem kazał mu się dotykać, wreszcie poił alkoholem i gwałcił. Trwało to latami, a Szymon nie potrafił się wyzwolić z opresji. Dopiero gdy po alkoholu, uciekając samochodem od księdza, spowodował wypadek, stwierdził, że trzeba o wszystkim opowiedzieć.
Sprawę zgłosił w poznańskiej kurii. Krzysztof G. został wydalony z kapłaństwa. Potem ruszyła prokuratorska machina. Prokuratorzy doprowadzili do oskarżenia byłego duchownego i postawili go przed sądem. A nie było łatwo. Arcybiskup Stanisław Gądecki (71 l.) odmawiał współpracy z prokuratorami. Nie chciał np. przekazać śledczym dokumentów z zakończonego postępowania kanonicznego.
Początek procesu ucieszył ofiarę. – Wiem, że dużo stresu przede mną, ale mam nadzieję, że proces się szybko zakończy i ksiądz zostanie skazany – mówi Bączkowski. Krzysztof G. nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Proces został utajniony.