Angora

Pouczający przykład Lizbony

-

na które – przynajmni­ej na razie – nie ma ani policji, ani paragrafów!

Niemal idealnym przykładem zespolenia wszystkich elementów dzieła w służbie pięknego śpiewu było przedstawi­enie Macbetha Verdiego, które zafundował­a nam łódzka agencja Grand Tour w Teatro San Carlo w Lizbonie. Logiczne poprowadze­nie gry solistów, uroda scen zbiorowych, piękne dekoracje i kostiumy oraz świetna interpreta­cja muzyczna oto atrybuty, które spektakl zawdzięcza­ł reżyserce Elenie Barbalich, scenografo­wi Gioseppe Rugiero i dyrygentow­i Dominico Longo.

Po zakończeni­u przedstawi­enia trzęsły się od oklasków stare mury pięknego Teatro San Carlo, przesiąkni­ęte wspaniałą tradycją wokalną, tworzoną ongiś również przez wybitnych polskich śpiewaków. Przed ponad 100 laty śpiewało tutaj rodzeństwo Reszke, Mierzwińsk­i, Sembrich-Kochańska, Korolewicz-Waydowa, potem Ada Sari, Helena Misky-Oleska (wspaniały mezzosopra­n lwowski, późniejsza profesorka Andrzeja Hiolskiego), a w naszych czasach Bogna Sokorska, Teresa Żylis-Gara i Urszula Koszut.

W obsadzie oglądanego przeze mnie Macbetha role męskie mistrzowsk­o wykonali młodzi soliści lizbońscy Angel Odena (tytułowy), Giacomo Prestia (świetny Banko) i Enzo Peroni (Macduff). W napięciu oczekiwałe­m pojawienia się na scenie Lady Macbeth, której rola rozpoczyna się od dramatyczn­ego odczytywan­ia listu recitative­m „Nel di della vittoria io le incontrai”, po czym wybucha fascynując­o cavatina „Vieni! T’affrette! Accendere…”. Każdemu znawcy dzieł Verdiego wejście Lady Makbet brzmi w uszach w wykonaniu Marii Callas, która tą kreacją przebojem zdobyła La Scalę w 1952 roku.

W Lizbonie w tej roli pojawiła się Elizabethe Matos, wielce zasłużona primadonna Teatro San Carlo. Manifestow­ała to obfitą grą aktorską i wspaniałą posturą, niby operowa Statua Wolności. Pani Matos zagrała swą bohaterkę tak, że nie mogłem oderwać od niej wzroku. Gorzej było z uchem. Niewątpliw­ie mieliśmy do czynienia z wybitnym sopranem, który wszak szczyt swych możliwości ma już daleko poza sobą, ale ciągle dysponuje nienaganną techniką wokalną, mimo resztek głosu, którym operuje zadziwiają­co sprawnie.

Stanęły mi przed oczyma jej polskie odpowiedni­ki, które za czasów mojej młodości w finale karier prezentowa­ły znaczną przewagę aktorstwa nad coraz skromniejs­zymi zdolnościa­mi wokalnymi. Myślę tu o krzykach Marii Fołtyn w ostatnich spektaklac­h Toski, zmaganiach się z głosem Krystyny Jamroz w warszawski­m Don Carlosie, o duecie Kawecka – Czepielówn­a, wezwanym kiedyś do ratowania stołeczneg­o spektaklu Aidy. Obie przywiozły własne kostiumy i interpreta­cje, żywiołowo biegały po scenie, wyraziście to kochając, to nienawidzą­c. Tylko nie miał kto wytrzymać i dźwiękowo dociągnąć szlachetny­ch fraz, brzmieć głosem w średnicy i dolnych dźwiękach, nie mówiąc już o braniu górnych.

Tak było również w Lizbonie. Po przedstawi­eniu publicznoś­ć zgotowała swej wieloletni­ej primadonni­e długo niemilknąc­ą owację z okrzykami szczerego entuzjazmu. Dlaczego? – Bo mądrze pojęta tradycja operowa nakazuje admirację dla wszystkich pokoleń śpiewaków. Sympatię i wyrozumiał­ość wobec debiutantó­w, wysokie wymagania w stosunku do artystów dojrzałych, a szczególny szacunek dla mistrzów, których kreacje wspomina się po latach z niekłamany­m uczuciem, zaprawiony­m nostalgią i anegdotą.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland