Syn sławnego ojca
Mało kto może pochwalić się tym, że poznał utwory jakiejś muzycznej gwiazdy, kiedy jeszcze nie zyskały ostatecznego kształtu i długo zanim zostały światowymi przebojami. Ale jemu trafił się ten przywilej. Słyszał, jak „dojrzewały” kompozycje „I’m Your Man”, „In My Secret Life” oraz inne muzyczne dzieła Leonarda Cohena. Bo mowa o synu kanadyjskiego mistrza poezji śpiewanej, Adamie. Niedawno był u nas.
Wystąpił w kilku programach telewizyjnych oraz na estradzie w Chorzowie i w Studiu Polskiego Radia im. Agnieszki Osieckiej. Polska publiczność usłyszała głównie materiał z czwartej – ostatniej, jak dotąd – płyty wykonawcy, zatytułowanej „We Go Home” (2014). Tytuł „Idziemy do domu” to metafora nastroju zawartych na krążku nagrań. Autor nawiązuje w nich klimatem do stylu ojca, a jednocześnie dedykuje swojemu synowi. Obydwaj są na okładce. Również ich duch jest obecny. „Zawsze kochałem jego płyty – mówi o dokonaniach ojca Adam. – Mam możliwość posłuchania piosenek, kiedy są jeszcze w trakcie opracowania. Słyszę ich słowa przy kolacji”.
Piosenkarz wreszcie nagrał płytę, z którą się w pełni identyfikuje. Wprawdzie już albumem „Like A Man” (2011) zbliżył się do klimatów znanych z wcześniejszych płyt Leonarda Cohena, jednak dopiero krążek „We Go Home” w pełni autora usatysfakcjonował.
A niewiele brakowało, aby całkowicie zerwał z muzyką, niezadowolony z pierwszych dokonań. „Czułem, że moja kariera mnie nie satysfakcjonuje. Wiedziałem, że otrzymałem szansę i jej nie wykorzystałem”. Zaczął na poważnie przygodę z muzyką w 1998 roku. Wtedy ukazał się jego debiutancki longplay. Zupełnie w innych klimatach niż nagrania Leonarda Cohena. Były to piosenki w stylu pop. Bardziej do tańca niż do kontemplowania w ciszy i spokoju. Płyta nie miała wzięcia. Młody Cohen nie jest z niej zadowolony. „Słyszę kogoś, kto nie ma odwagi, aby się ujawnić” – wyznaje bohater płyty. Za drugim razem piosenkarz postanowił iść w innym kierunku. Utwory wydane na albumie „Mélancolista” (2004) zaśpiewał po francusku. Jako Kanadyjczyk równie swobodnie posługuje się tym językiem jak angielskim. Piosenki jednak nie cieszyły się wzięciem. „Lubię płytę, ale nikt inny jej nie lubił”. I znów klapa. Właśnie wtedy pojawiły się w głowie muzyka myśli, aby rozstać się z estradą.
Na szczęście do tego nie doszło, bo Adam akurat wtedy z kolegami założył grupę Low Millions i uderzył w rockowe brzmienia. Płyta „Ex-Girlfriends”, która w efekcie powstała, zaowocowała dwoma przebojami: „Eleanor” i „Sta- tue”. Przygoda z nowym zespołem trwała ponad 2 lata. Low Millions sporo koncertowali. Adam Cohen miło wspomina ten okres. Radzi wszystkim, aby spróbowali współpracy z rockowym zespołem. „Przekonacie się, dlaczego wszyscy kochamy rock and rolla” – zapewnia.
Muzyka wykonywana wspólnie z Low Millions spełniła oczekiwania Cohena i dodała mu animuszu. Nie cieszyła się jednak aż takim powodzeniem, na jakie liczył piosenkarz. Adam Cohen na dobre postanowił dać sobie spokój ze śpiewaniem. Zajął się innymi sprawami, które absorbują go do dziś. Zabrał się do pisania musicalu o życiu i pracy ojca, promował jego twórczość plastyczną. Bo trzeba wiedzieć, że oprócz komponowania i występowania najstarszy z Cohenów wydaje książki z poezją, rysuje i maluje.
Dopiero w 2007 roku Adam Cohen znów nabrał chęci do tworzenia. Wtedy też doceniono jego wykonanie piosenki „Take This Waltz” w gwiazdorskim benefisie Leonarda Cohena.
Ojcu przypadł do gustu sposób, w jaki syn zinterpretował jego utwór.
Po krótkim rozbracie z muzykowaniem młody Cohen odżył i poczuł, że estrada to jego życie. Nie od razu jednak wpadł na pomysł, jak powinien kontynuować sceniczną karierę. Zarejestrował nowe kompozycje na kolejny krążek, ale materiał z sesji wrzucił do kosza. Pewnie nikt się nie dowie, co tam trafiło, chyba że mimo wszystko jakieś kopie nagrań ktoś zachował i kiedyś efekt pracy jednak usłyszymy.
Na szczęście firma płytowa przebolała straty i pozwoliła artyście dalej pracować. Słusznie, bo wreszcie nastąpił przełom. Album „Like A Man” (2011) – oficjalnie nawiązujący do dokonań ojca, gdzie nawet tytułu trudno nie skojarzyć z hitem seniora rodu Cohenów – wprowadził Adama z powrotem na muzyczne tory. Trzeba przyznać, że z powodzeniem. Po- jawił się młody taki Cohen, jakiego wszyscy chcieli usłyszeć.
Od wydania płyty „Like A Man” minęły trzy lata i powstał kolejny udany krążek. „We Go Home” (2014) jeszcze bardziej nawiązuje do muzycznej spuścizny Leonarda Cohena niż poprzedni album. Na tylnej okładce jest urocze zdjęcie, na którym mały Adam Cohen maluje pędzelkiem plamy na twarzy ojca. Syn legendarnego autora i wykonawcy nareszcie poczuł się pewnie. Uważa, że wreszcie został doceniony. „Myślę, że mój ojciec dostrzega, że mam klucz do domowego sklepu. Zajmuję ładne biuro w tym samym biznesie, co on. Przedtem miałem mały pokój. Teraz jestem w dużym, zaraz obok jego biura, z przepięknym widokiem. Jest ze mnie naprawdę dumny”.
Podczas niedawnych krótkich występów w naszej telewizji Cohen na ogół śpiewał utwór „Love Is” z najnowszej płyty. Piosenkę o miłości. Temat relacji międzyludzkich powraca też w kilku pozostałych utworach z płyty. Poza tym przewijają się przez nie rozmaite inne kwestie. Jest mowa o słuchaniu muzyki, o wspomnieniach, o pisaniu piosenek i… o ojcu. A jakże!
A czy Adamowi Cohenowi nie przeszkadza, że wciąż porównuje się go z Cohenem seniorem? „To dla mnie żaden problem – twierdzi wykonawca. – Mam jednego z najfajniejszych tatusiów w historii. Posiadam wspólny kod genetyczny z kimś, kogo uważam za legendę (…). Miałem dostęp do mistrza”. Po ostatnich nagraniach „ucznia” słychać, że nauki płynące od starszego Cohena trafiają na coraz bardziej podatny grunt. Twórczość Adama stała się ciekawsza. Również wykonania nabierają blasku. Jeśli ktoś nie miał okazji usłyszeć najnowszych utworów Adama Cohena na żywo podczas jednego z dwóch lutowych występów w Polsce, będzie miał okazję niedługo to zrobić. Radiowa Trójka zapowiada retransmisję warszawskiego koncertu podczas Świąt Wielkanocnych. Trudno nie skorzystać.
Już po pierwszym utworze Honest wiedziałem, że będzie to nietuzinkowy album. Tworzący alternatywnego rocka irlandzki kwartet nagrał bowiem materiał, który może spodobać się nawet wybrednemu słuchaczowi. Melodyjne, o dziwo, jak na ten gatunek, łagodne piosenki, prześcigają się w przebojowości. Jednak nie jest to dążenie do sukcesu za wszelką cenę, ale przemyślany przekaz. W dodatku w natłoku otaczającej nas sieczki takie kawałki jak Ready, The One, Autopilot, Everything Works Out In The End, Love Will Set You Free czy wspomniane Honest urastają do rangi muzycznych perełek. Takich, przy których można się odprężyć, wyciszyć, i takich, przy których można rozruszać kości. Tego chce się słuchać!
Sony. Cena ok. 40 zł.
Aktor, śpiewak, kabareciarz… Artysta, który ponoć potrafi zagrać stół z powyłamywanymi nogami, to jedna z najbardziej ekspresyjnych postaci naszych scen. Taki Jacuś żywe srebro o tenorowej barwie głosu. Dlatego zdziwiły mnie otwierające płytę utwory. Melancholijne, retrospektywne. Podsumowujące pewne etapy życia. Dalej wszystko wraca do normy i mamy Wójcickiego prześmiewczego, zabawowego. Żonglującego słowem i melodią, do jakich nas przyzwyczaił. Nie sposób tego faceta nie kochać, a już dokumentnie „kupił” mnie w balladzie O świcie. Smutnej co prawda, ale pięknej. Zatańczmy jeszcze póki czas, na pewno nie ostatni raz – śpiewa w tytułowym utworze Zaklinam czas. No to tańczmy!
Mystic. Cena ok. 40 zł.
Trzy razy słuchałem płyty dziewczyny, która przybrała pseudonim od psa, którego miała w dzieciństwie. I nadal nie rozumiem jej fenomenu. Fajnie jest się poobracać w towarzystwie Jennifer Lopez czy Ariany Grande. Media ją pokochały, a to nobilituje. Ale pytam: co ta dziewczyna chciała przekazać? Muzę XXII wieku? Rap z wyimaginowanymi dźwiękami? Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że mamy mnóstwo muzyki. Pod względem brzmienia – szacun! Tylko czy IGGY rozróżnia jeden numer od drugiego? Zazdroszczę luzu…
Universal. Cena ok. 40 zł.