Jak Bóg i car
W dziennikarstwie winno być miejsce na samodzielność, ale i na partnerstwo, koleżeństwo, na zawodową mądrość. Miewałem wątpliwości, czy wszystko dobrze zrobiłem. Ta robota wymagała dużej samodzielności i ciągłej nauki.
Urodził się w Grodnie. Matka pochodziła z okolic Tarnowa, była nauczycielką, a ojciec z Wilna. Pracował jako urzędnik pocztowy i służbowo trafił do Grodna. Kiedy w 1945 roku Grodno zajęli żołnierze sowieccy, w ramach repatriacji wyjechał z matką i ciotką do Polski. Trafili do Szczecinka. – I tam zostaliśmy, bo zabrakło węgla w parowozie. Pociąg nie mógł dalej jechać...
Zamieszkali w poniemieckim, opuszczonym domu. W Szczecinku ukończył gimnazjum. I pojechał do Gdańska, żeby dostać się do słynnego „Conradinum”, czyli Technikum Budowy Okrętów. – Zdałem egzamin, ale mnie nie przyjęli. Byłem na liście rezerwowej. Uniosłem się wtedy honorem. Pojechałem z kolegą do Szczecina. Zdałem egzamin do Państwowej Szkoły Technicznej, przemianowanej później na Technikum Mechaniczno-Geodezyjne. Uczył się i pracował w Stoczni Szczecińskiej im. Warskiego. – Wiedziałem, że technikum, to za mało. Dostałem się na Politechnikę Szczecińską, na Wydział Inżynieryjno-Ekonomiczny, kierunek transport samochodowy.
Kochał sport. – W siatkówkę i piłkę ręczną grałem w I lidze, a w koszykówkę – w II. Po studiach rozpoczął pracę w PKS, potem wyjechał do Piły, do Oficerskiej Szkoły Samochodowej. – Wolałem to od normalnej służby wojskowej. Ta szkoła naprawdę się przydała.
Jak trafił do mediów? –W latach powojennych bardzo popularne były biegi narodowe. Byłem działaczem SKS i wysyłałem notatki na temat tej imprezy do redakcji „Kuriera Szczecińskiego”. Po jakimś czasie odszukali mnie i zaprosili na rozmowę. Dostrzegli we mnie potencjał, chcieli mnie spróbować. Zaproponowali praktykę, że będą mnie wysyłali na różne imprezy sportowe. Usłyszałem, że jeśli trzy czwarte mojego tekstu będzie musiało być poprawione, to mam tylko trzy takie próby, potem wylecę.
Na początku pisał za darmo. – Zostałem też redaktorem technicznym.