Ksiądz Wojtyła zmienił mój los
Dopiero będąc dorosłym, dowiedział się, że jest adoptowany. Nowi rodzice zdecydowali się przygarnąć umierającego Tadzia, gdy Karol Wojtyła powiedział matce: – Nie wahaj się, Bóg dał ci właśnie taki znak.
To jest niezwykła historia. Kim byłby dziś dr Tadeusz Bujnowski, ordynator oddziału dziecięcego szpitala w Skierniewicach, gdyby nie ksiądz Karol Wojtyła, gdyby nie Kraków, gdyby nie konfesjonał pod Wawelem, w którym siedział przyszły papież Polak? – Gdybym wtedy nie umarł, a było to bardzo prawdopodobne, pewnie trafiłbym do domu dziecka – mówi dr Bujnowski. – To Karol Wojtyła mnie wypatrzył.
Dziewczynki nie było
Tadeusz Bujnowski opowiada: – Moi późniejsi rodzice mieszkali pod Skierniewicami, pracowali w filii warszawskiej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Ich córeczka Laura w wieku sześciu lat zachorowała na błonicę. Zmarła na oddziale, którego jestem obecnie ordynatorem...
Ojciec miał wtedy 60 lat, mama była o 24 lata młodsza. Zdecydowali, że adoptują dziewczynkę. Był rok 1954.
– Mama pojechała do siostry, która była zakonnicą klaryską w Krakowie. To była wykształcona kobieta, miała rozległe kontakty z katolicką inteligencją ówczesnego Krakowa, profesorami Uniwersytetu Jagiellońskiego, lekarzami.
Mama wspólnie z ciocią chodziła więc po szpitalach i szukała jakiejś dziewczynki, ale żadnej nie było.
Do ewentualnej adopcji nadawał się tylko roczny umierający chłopczyk z wielodzietnej rodziny, pozostawiony samotnie w którymś z krakowskich szpitali. Miał problemy ze zdrowiem, głównie okulistyczne, wymagał wielu operacji.
– Pewnie i z tego powodu moja mama wahała się, zresztą nastawiła się na dziewczynkę – mówi doktor Tadeusz Bujnowski. – Czas mijał, a mama nie wiedziała, co zrobić. Miała przecież wrócić do domu z dzieckiem.
Wtedy ciocia zakonnica zaproponowała jej, by poszła do spowiedzi:
– Idź, spowiada znany ze swojej mądrości ksiądz, profesor z uniwersytetu, niech ci podpowie, co masz zrobić – powiedziała ciocia. Poszła. A spowiednik powiedział jej, żeby się nie wahała wziąć tego chorego chłopca, bo przecież Bóg przemawia do nas poprzez znaki.
– Bóg dał ci właśnie taki znak – usłyszała i zabrała mnie, małego schorowanego Tadzia, z tego szpitala... – wspomina Tadeusz Bujnowski.
Mąż na dworcu w Skierniewicach przywitał ją i dziecko nieco zaskoczony – spodziewał się przecież, że żona przywiezie dziecko płci żeńskiej. Ale szczęśliwy podarował Tadziowi czekoladę...
– Dopiero po latach dowiedziałem się, że kapłanem, który spowiadał wtedy mamę, był Karol Wojtyła. Co by było, gdyby nie pochylił się nad losem pozostawionego schorowanego maluszka? Nade mną?
Mama chciała, bym został księdzem
Potem co roku mały Tadzio jeździł z rodzicami do zakonu klarysek, do cioci.
Przypomina sobie pewien dzień 1959 roku, kiedy miał sześć lat. Mama powiedziała do niego: „Bądź grzeczny, dzisiaj zasiądziemy do śniadania z biskupem Karolem Wojtyłą”.
– To był rzeczywiście niezwykły, charyzmatyczny człowiek, doskonale go pamiętam – mówi lekarz. – Chyba mu powiedziałem, że chcę być lekarzem, choć moja mama modliła się, bym został księdzem jak Karol Wojtyła.
O tym, że jest przybranym synem, wiedzieli wszyscy wokół – oprócz niego samego. Ojciec zmarł w 1978 roku, gdy Karol Wojtyła został papieżem (Tadeusz był wtedy na praktykach w Niemczech), mama odeszła w 1987 roku.
– Dopiero gdy mama zamknęła oczy, moja ówczesna żona powiedziała mi, że byłem adoptowany... – zawiesza głos pan Tadeusz. – Nigdy się tego nie domyślałem, był to dla mnie szok. Gdy stoję nad grobem rodziców i przyrodniej siostry Laury, myślę, w jak niesamowity sposób plecie się życie.
Maria i Antoni Bujnowscy nie zawiedli się, adoptując chorowitego Tadzia. Wyrósł na bardzo inteligentnego, wrażliwego i dobrze ułożonego młodzieńca.
– Gdy Wojtyłę wybrano na papieża, rozpierała mnie duma. Grałem na skrzypcach, na pianinie, zresztą na tym instrumencie gram do dzisiaj, bardzo mnie to relaksuje – mówi dr Bujnowski. – Potem zdałem, zresztą bardzo dobrze, na medycynę. Z mojej klasy czterech uczniów zostało lekarzami. Dobrze znałem niemiecki i gdy zostałem wysłany na praktyki do Niemiec Zachodnich, nie miałem żadnego problemu z komunikacją. Pracowałem i zdobywałem szlify w bardzo dobrych niemieckich klinikach.
Doktor Bujnowski przez 16 lat pracował potem w Instytucie Pediatrii w Łodzi, gdzie zrobił drugi stopień specjalizacji, a następnie obronił doktorat. – Do dziś bazuję na kontaktach, które nawiązałem podczas wieloletniej pracy w Łodzi – mówi dr Bujnowski. – Pierwszy stopień specjalizacji zrobiłem już w Skierniewicach, dokąd wróciłem. Jako jeden z pierwszych w mieście otworzyłem prywatną praktykę, którą prowadzę od ponad 35 lat. Leczę już kolejne pokolenie dzieci.
Doktor doskonale pamięta dzień wyboru Jana Pawła II na papieża, 16 października 1978 roku. Przebywał wtedy po raz kolejny na praktykach lekarskich w Bawarii, w miejscowośći Wurzburg.
– O godzinie 18.15 zaczęły nagle bić dzwony w całym landzie – mówi lekarz. – Zapytałem mojego kolegę Komeliusa, o co chodzi, a on, pamiętam, powiedział, że wybrano właśnie Polaka, Karola Wojtyłę, na papieża! Wzruszenie odjęło mi mowę. Zapytał, czy go znałem. Odpowiedziałem, że tak, że nawet jadłem z nim kiedyś śniadanie, i że w Polsce jest bardzo znaną postacią.
Potem inny kolega, Georg, zabrał go do siebie do domu, bo telewizja ZDF miała wyemitować dwa wywiady z nowym papieżem. – Karol Wojtyła mówił w nich czystą, przepiękną niemczyzną, bez żadnej kartki. Niemcy byli zszokowani, a mnie rozpierała duma... Następnego dnia dyrektor kliniki, prof. Strick, z całym zespołem lekarzy przyszedł złożyć na moje ręce, jedynego wtedy Polaka na praktykach, gratulacje. Takich rzeczy się nie zapomina. Już w Skierniewicach, gdy zdawałem paszport przed milicjantem, który pytał, czy w Niemczech nie spotkało mnie coś złego, opowiedziałem mu o tym zdarzeniu. Milicjant pokiwał głową i powiedział: „No tak, nasz kochany papież”, co w ustach funkcjonariusza ówczesnej władzy zabrzmiało co najmniej dziwnie. Papież zmieniał naszą świadomość – dodaje dr Bujnowski.
Przyjaciel pilotował śmigłowiec z papieżem
na pokładzie
Zresztą podobnych „nawróceń” w życiu doktora Bujnowskiego było więcej.
Lekarz wspomina przyjaciela z dzieciństwa, Włodzimierza Stefanowskiego, w którego życiu również dokonała się wolta.
Kształtowany z jednej strony przez ojca, który wymarzył dla syna karierę w mundurze, a z drugiej strony ochrzczony potajemnie i posłany do Pierwszej Komunii Świętej przez bardzo wierzącą babcię, żył trochę w schizofrenii.
– Nasze drogi rozeszły się, gdy ja dostałem się na medycynę, a on do szkoły lotniczej w Dęblinie – lekarz opowiada historię bliskiego przyjaciela. – Spotkaliśmy się ponownie w 1979 roku, gdy do Polski miał przyjechać z pielgrzymką Jan Paweł II. Ja byłem już lekarzem, on oficerem lotnictwa. Usłyszałem wtedy od niego, że władze wyraziły wprawdzie zgodę na przyjazd papieża, ale będzie to pierwszy i ostatni raz. Mój przyjaciel identyfikował się z tym przeświadczeniem. Było mi przykro. Potem znów nie widzieliśmy się wiele lat. Jakiś czas temu odwiedziłem go w jego domu pod Warszawą. Zaprowadził mnie do gabinetu. Skromnie urządzony: biurko, fotel, jakaś biblioteczka. Ale na biurku stały trzy zdjęcia, na każdym był mój przyjaciel z papieżem Janem Pawłem II... Powiedział mi też z dumą, że gdy we wrześniu 1993 roku papież przyleciał do Polski z kolejną pielgrzymką, osobiście pilotował śmigłowiec z Ojcem Świętym. „Byłem dowódcą, więc sam siebie wyznaczyłem. To dla mnie ogromne wyróżnienie” – powiedział. Serce podskoczyło mi z radości. Pomyślałem, że wierząca babcia wygrała z niewierzącym ojcem.
Poszukiwanie rodziny
Po latach, gdy dr Tadeusz Bujnowski dowiedział się o swojej adopcji, próbował odnaleźć prawdziwą rodzinę. Nie udało się.
– Prosiłem ciocię klaryskę, by opowiedziała mi, ale nie chciała – mówi Tadeusz Bujnowski. – Dowiedziałem się tylko, że jak byłem mały, do rodziców adopcyjnych przyjechał mój starszy prawdziwy brat, który już się usamodzielnił. Miał zamiar zabrać mnie do siebie. Zobaczył jednak, że mieszkam w szczęśliwej rodzinie i zmienił zdanie. Zostawił jakiś warszawski adres. Pojechałem tam wiele lat później, ale nikt o tym nazwisku już tam nie mieszkał. Zresztą moją prawdziwą rodziną, która mnie wychowała i ukształtowała, byli moi rodzice, Maria i Antoni Bujnowscy.
Rozrzewnia się, gdy mówi o swoich małych pacjentach. Szczególnie porzuconych czy adoptowanych. A sam?
Sam czuje się przeszczęśliwy...