Znikąd nie było żadnej pomocy...
Infolinia kardynalna
W nietypowej sprawie dzwoni do znanych krakowian oszust podający się za kardynała Franciszka Macharskiego. Rozmówców bierze przez zaskoczenie, najczęściej w nocy, gdy zaspani nie są w stanie rozpoznać głosu rozmówcy, i bazując na ich szacunku, narzeka do ucha na problemy społeczne. Takie telefony odebrał już m. in. Bogdan Klich i Adam Szostkiewicz.
Na podst. www.dziennikpolski24.pl
– Wszystko było w takim stanie, jaki zastałam po powrocie do domu. Widać było wyraźnie, że ojciec nawet nie zjadł tego, co mu zostawiłam. Zostały chyba dwa jogurty, chyba dwa opakowania pasztetu, niedojedzony chleb...
– Czy pani ojciec brał jakieś leki? – dopytywał prokurator. – Nie, tata nie brał żadnych leków. – Czy w mieszkaniu były zapasowe klucze?
– Jeden komplet miałam przy sobie, a drugi wisiał w przedpokoju.
– Nie zostawiła pani nikomu zapasowych kluczy, wyjeżdżając na tak długo? – dziwi się śledczy.
– Nie, bo nie miałam komu. Z bratem jestem skonfliktowana i myślę, że gdybym go nawet poprosiła o tego rodzaju pomoc, odmówiłby. – Skąd taka pewność? – Już wielokrotnie prosiłam go o pomoc, ale los ojca w ogóle go nie interesował. Nie chciał nawet mi pomóc, jak tata był w szpitalu. – A sąsiedzi? – Jeden sąsiad opiekował się swoją chorą żoną, a druga sąsiadka sama jest po wylewie. Po prostu nie myślałam, że może stać się coś złego. A sama ratowałam siebie, bo byłam już u kresu wytrzymałości psychicznej. Szukałam jakiegoś domu opieki społecznej, ale tak od ręki chcieli tatę przyjąć, ale za dwa i pół tysiąca złotych miesięcznie. A skąd ja miałam wziąć takie pieniądze? Mnie, panie prokuratorze, nie było na to stać. Zwracałam się do różnych instytucji o pomoc, między innymi do Zakładu Opieki Leczniczej w Bochni. Złożyłam już wniosek o przyjęcie taty – powiedzieli, że coś w tej sprawie będzie wiadomo dopiero za pół roku, bo nie mają miejsc. Wzywałam też kilka razy karetkę, jak ojciec dostawał ataków agresji, ale za każDwóch Rosjan na pontonie dym razem uznawano, że on nie kwalifiwyłowiła z Zatoki Gdańskiej kuje się do szpitala. A ojciec wtedy zbił polska straż graniczna, gdy próbolustro, strącił telewizor, rozerwał mi suwali w ten sposób przedostać się do kienkę. Znikąd nie miałam żadnej poPolski. Raczej jednak nie tego oczemocy. kiwali, że zostaną uznani za rozbit– Nie bała się pani jednak zostawić ków, nakarmieni i ubrani, a potem… ojca na tak długo? – naciska prokuraodwiezieni na granicę z obwodem
tor.– kaliningradzkim. Wład i mir zaciera Przecież zostawiłam mu jedzenie, ręce. pousuwałam wszystkie domowe sprzęty, które mogły być jakimś zagrożeniem. Miał światło i ciepło. Wiedziałam, że nic nie może mu się stać. Przecież ja za-
Przelicznik
Bezczelny złodziejaszek z Rudy Śląskiej napełnił sklepowy wózek czekoladą i wyszedł, nie płacąc. Gdy zatrzymała go policja, butnie stwierdził, że jest doświadczonym rabusiem i precyzyjnie policzył wartość łupu – tak, by nie przekroczyć 420 zł i kwalifikacji czynu jako wykroczenia. Doświadczenie nie wzięło jedynie pod uwagę wartości wózka i sprawa się „rypła”.
Na podst. „Super Expressu”
Okazja czyni fachowcem
To się nazywa konsekwencja! 35-latek z Warszawy ukradł w jednym z pubów kurtkę, w której znalazł dokumenty i kluczyki do taksówki. Postanowił więc pójść za ciosem i… zaczął pracować jako taksówkarz. Aż pewnego dnia skontrolowała go policja i odkryła, że nie ma licencji oraz prawa jazdy, a samochód, w którym siedzi, jest kradziony.
A mury runą
Na podst. „Faktu”
Prawdziwym buldożerem okazał się 33-letni skierniewiczanin, który włamał się do sąsiada przez ścianę. Wykuł otwór za własną kabiną prysznicową, przeszedł przezeń na strych i wybił tam drugą dziurę bezpośrednio do pokoju sąsiada. Po czym rąbnął stamtąd kosztowności. Popełnił jednak błąd, bo zasłonił okno, żeby nie było go widać i właśnie to zwróciło uwagę sąsiadki, która wezwała policję.
Na podst. www.mmlodz.pl
Putin, twoja mać
Na podst. www.cyklista.word
press.com
Nikt nie wiedział, że wyjeżdża nad morze i zostawia w mieszkaniu zniedołężniałego ojca. Przygotowała mu zapas jedzenia oraz... wiadro z piaskiem. Gdy zadzwoniła do niej córka i dowiedziała się, że jest w Sopocie, natychmiast zapytała: „A co z dziadkiem?”.
Elżbieta J. ucięła rozmowę, zapewniając, że został w domu, ale „ma wszystko co potrzeba”. Kilka dni później wróciła do Bochni, bo miała umówioną wizytę u lekarza. Gdy weszła do mieszkania, dość szybko zorientowała się, że ojciec nie żyje. Zadzwoniła na policję. Później biegli ustalą, że mężczyzna mógł umrzeć na kilka dni przed powrotem córki do domu. Nie stwierdzono w jego organizmie obecności alkoholu, środków odurzających, substancji psychotropowych czy innych leków. Nie było też śladów po jakimkolwiek urazie. 83letni Kazimierz G. był natomiast bardzo wychudzony i miał odwodniony organizm.
Elżbieta J. została zatrzymana, a później aresztowana. Na pierwszym przesłuchaniu złożyła wyjaśnienia. Przyznała, że do Sopotu wyjechała z Bartłomiejem K., z którym mieszkała od dwóch lat.
– Bartek dostał tam pracę i wtedy, 28 lutego, zostawiłam w domu ojca i po prostu uciekłam, bo miałam już tego wszystkiego dość. Nie dawałam sobie już rady z opieką nad tatą. On był coraz bardziej złośliwy – wszystko robił na przekór, załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne wprost na kanapę, demolował sprzęt domowy, próbował nawet wyrywać rury ze ściany. Był chory, ale czasami sam wychodził nawet z domu.
Zapasy jedzenia i wiadro ze żwirkiem
Elżbieta J. przyznała także, że wcześniej zostawiała już ojca samego w domu, ale nie na tak długo.
– Zawsze miał przygotowane jedzenie, które samodzielnie jadł w kuchni, miał też dostęp do łazienki. Zamykałam tylko na klucz swój pokój. Stan zdrowia taty pogorszył się po jego wyjściu ze szpitala, bo trafił tam z zapaleniem płuc. Ale nadal w miarę normalnie funkcjonował, potrafił dobrze zjeść. Co najwyżej trzeba było go ogolić, obciąć paznokcie, pomóc się przebrać i wykąpać. Ostatnio jadł jakby trochę mniej i nie chciał pić wody, tylko mleko. Miał też kłopoty z jedzeniem zupy, bo drżały mu ręce, robiłam mu więc zupki chińskie. Lubił też bardzo pierogi i gołąbki.
Przed wyjazdem do Sopotu Elżbieta J. jak zwykle obcięła ojcu paznokcie, ogoliła go, ostrzygła i zostawiła jedzenie. Dokładnie pamięta, co to było.
– Zostawiłam w jego pokoju pięć litrów mleka, pięć jogurtów, cztery opakowania pasztetu, który się ręcznie otwiera, babkę cytrynową, około 20 pierogów ruskich, dwa bochenki pokrojonego chleba, pół kilograma ścinków z wędliny, czekoladę... Miał wszystko, co lubił jeść oraz wiadro z takim żwirkiem dla kotów. On już od pewnego czasu tak się załatwiał.
Kobieta wróciła 16 marca, bo następnego dnia miała wyznaczoną wizytę u lekarza w Bochni.
– Byłam w domu około dwudziestej i zobaczyłam ojca leżącego na podłodze w swoim pokoju z opuszczonymi spodniami. Początkowo wcale mnie to nie zdziwiło, bo on często siedział na podłodze, opierając się łokciami o kanapę. Dwukrotnie go zapytałam, czy śpi, ale nic nie odpowiedział. Podeszłam do niego i dotknęłam go – był zimny. Zorientowałam się wtedy, że tata nie żyje i od razu zadzwoniłam na policję. Na pogotowie zadzwonili już policjanci.
Elżbieta J. zapewnia, że przyjazdu policji nic nie w mieszkaniu. do czasu sprzątała