Przystojny to ja na pewno nie jestem
Rozmowa z Adamem Kraśką, najsłynniejszym polskim rolnikiem
– Tabloidy donoszą, że nie może się pan opędzić od fanek.
– Nie jest tak, żebym się nie mógł aż opędzić. Ale nie ukrywam, że pewne zainteresowanie płci pięknej jest. – Czego te panie chcą od pana? – Jedne porozmawiać, inne proszą o autograf albo o wspólne zdjęcie.
– Czuje się pan wtedy jak miś na Krupówkach?
– Katorgą bym tego nie nazwał. Przyjąłem do wiadomości, że odkąd stałem się rozpoznawalny, niektórzy chcą mieć ze mną taką pamiątkę. Czemu nie? To jest całkiem miłe. – Randki też panie proponują? – Zdarza się. Nawet kilka razy umówiłem się na spotkanie. – I? – Z paniami, które mają ciekawą osobowość, nadal utrzymuję kontakty. Czas pokaże, co z tego wyniknie.
– Myślałam, że kiedy rolnik szuka żony, zwraca uwagę głównie na to, czy kobieta jest pracowita, obrotna, z hektarami…
– Przepraszam, ale pani się chyba zatrzymała na czasach Polski Ludowej. I to tej najbardziej siermiężnej, jeszcze z czasów Gomułki. Hektary mam swoje, co prawda niedużo, bo tylko 14, ale wystarczy. Żony szukam takiej, która będzie sobą. Naturalna powinna być. Raczej wesoła. Taka, z którą „konie można kraść”. – Na wsi takich nie ma? – Niestety, pod tym względem moje Pasieczniki Duże się wyludniły. Dziewczyny uciekły za pracą do miasta. Tak jest prawie na całym Podlasiu.
– I wierzy pan, że znajdzie się taka, która z miłości zechce pokonać drogę w przeciwnym kierunku – z miasta na wieś?
– Dlaczego nie? Jeżeli uczucie będzie prawdziwe, to nie widzę wielkiego problemu. Ja też bym chyba zaryzykował i dla uczucia przeniósłbym się do miasta. Oczywiście pod warunkiem, że nie byłoby za daleko do mojej wioski, bo bez pracy na gospodarstwie raczej nie wyobrażam sobie życia.
– Odkąd stał się pan „gwiazdą polskiej wsi” i zaczął udzielać wywiadów, z prawie każdej rozmowy można się dowiedzieć, że Adam Kraśko jest facetem bardzo nieśmiałym i zakompleksionym. To kreacja dla mediów?
– Żadna kreacja. Naprawdę jestem nieśmiały. Trochę mnie z tego wyleczył udział w programie „Rolnik szuka żony”. Kiedyś potwornie się wstydziłem swoich wad – tych dwóch metrów wzrostu, 170 kilogramów żywej wagi i w ogóle aparycji. Przystojny to ja na pewno nie jestem. Długo myślałem, że ktoś taki nie ma co liczyć na powodzenie u kobiet. Ale teraz dochodzę do wniosku, że to chyba nie do końca jest tak, nie o wygląd w tym wszystkim chodzi. Trzeba po prostu przyjąć do wiadomości, że człowiek jest, jaki jest i nic na swoje wady nie poradzi.
– Zbędne kilogramy zgubiłby pan bez trudu. Trzeba tylko trochę chcieć.
– Wiem, że trzeba je zgubić. „Ino mnie się nie chce chcieć”. A poza tym na wsi, przy swojskiej kuchni, jest to bardzo trudne. Uwielbiam dobre jedzenie… Jedno w każdym razie jest pewne – wyglądu już się tak bardzo nie wstydzę. Przeciwnie, chcę pokazać ludziom, że każdy kompleks można oswoić, a nawet wykorzystać go na swoją korzyść.
– Zaczął pan oswajać kolejny. Tym razem związany z lękiem wysokości. Tydzień temu, w premierowym odcinku programu „Celebrity Splash!”, tak się pan bał skoczyć do basenu, że nawet anielsko cierpliwego Przemysława Saletę wyprowadził pan z równowagi… Chyba że było to wyreżyserowane?
– Niczego nie udawałem! To były moje prawdziwe emocje i prawdziwe łzy. Bałem się jak cholera skoczyć do tego basenu z trzech metrów. Przecież to zupełnie nie moja bajka.
– Po co w takim razie zgodził się pan wystąpić w tym programie?
– Właśnie po to, żeby oswoić kolejne lęki i fobie.
– Kilka milionów ludzi pokochało pana, oglądając program „Rolnik szuka żony”. Tam udowodnił pan, że rolnik to niekoniecznie ćwierćinteligent umazany od stóp do głów w błocie albo w gnojówce. Po jakiego diabła rozmieniać taki sukces na drobne?
– Bo lubię nowe wyzwania. Kiedy producenci zaproponowali mi udział w „Celebrity Splash!”, bardzo długo się wahałem. Wiedziałem przecież, o co w tym programie chodzi i że będę musiał stawić czoło swojej fobii, skacząc do wody z wysokości kilku metrów. Rozważyłem wszystko, co mogłoby przemawiać za, a co przeciw. Na koniec przyjąłem zaproszenie. Ze wszystkimi konsekwencjami, które z tego płyną. I tyle. Wszelkie winy biorę na swoją potężną klatę.
– A rozważył pan taki wariant, w którym telewizji Polsat chodziło wyłącznie o to, żeby zaprosić do programu osoby, które pozwolą zrobić z siebie pajaców dla uciechy pospólstwa?
– Rozważyłem wariant, w którym wziąłem pod uwagę to, że dla telewizji komercyjnej, jaką jest Polsat, liczy się przede wszystkim oglądalność. Nie wydaje mi się jednak, żeby chcieli kogoś na siłę ośmieszyć.
– Czytał pan wpisy na swój temat w internecie po premierowym odcinku „Celebrity Splash!”?
– Czytałem i biorę je z dużym przymrużeniem oka.
– „Burak”, „wieśniak”, „wiocha”, „co za tandetna fryzura”, „facet ma tupet z takim kałdunem paradować przed kamerami”, „truteń uwierzył, że jest gwiazdą” … Jak brać coś takiego z przymrużeniem oka?
– Wie pani co? Za czasów mojej bardzo wczesnej młodości, jeszcze w podstawówce, było takie powiedzonko: Kto się przezywa, ten się tak sam nazywa. Myślę, że takie rzeczy wypisują ludzie, którzy mają jeszcze większe kompleksy niż ja. Jeśli się w taki sposób dowartościowują, to niechaj im będzie. Mogę tylko współczuć… Zresztą, proszę mi powiedzieć, co to za sztuka obrazić, nie pokazując swojej twarzy i nie ujawniając nazwiska? Nie mam zamiaru sugerować się takimi komentarzami. Żaden anonim nie będzie decydował o moim życiu, bo to moje życie i najważniejsze jest to, czego ja chcę.
– Widzowie komentują również tak: Programy takie jak „Celebrity Splash!” to morderstwo na rozumie. Jeden wielki badziew. Dno. Następne reality show pokażą nam z tytułem „Zerżnij moją córkę!”… Czy to są niesprawiedliwe oceny?
– Moim zdaniem oddają przede wszystkim poziom komentujących. Poza tym ja, jak mi się jakiś program nie podoba, po prostu go nie oglądam. Innym radzę pójść w moje ślady.
– Jak się pan czuje w roli celebryty?
– Z tego, co wiem, celebryta to ktoś, kto się udziela na tzw. salonach warszawki, czyli w modnych ciuchach pojawia się w modnych klubach i równie modnych restauracjach, żeby robić wokół siebie szum. Ja taki nie jestem. Nie czuję się żadnym celebrytą! To gazety na siłę próbują mnie tak przedstawiać. Pewnie dlatego, że zbitka „rolnik celebryta” fajnie brzmi.
– Rodzice nie boją się, że sława uderzy panu wodą sodową do głowy?
– Za dobrze mnie znają. Wiedzą, że mam swój rozum i zwariować się nie dam. Tak jak ja traktują to wszystko, co się ostatnio dzieje, jako wspaniałą przygodę, coś, co nie każdego może spotkać, bo nie każdy dostaje taką szansę od losu.
– W ogóle nie bywa pan na salonach warszawki?
– A niby kiedy miałbym to robić i za co kupować te szpanerskie ubrania? Prowadzę z rodzicami gospodarstwo, które – jak już wspomniałem – nie jest za duże i trudno się z niego utrzymać. Dorabiam więc w fabryce mebli jako pracownik fizyczny na linii produkcyjnej.
– W PRL-u takich jak pan nazywano „chłoporobotnikami”.
– Nie jestem wyjątkiem. Na Podlasiu to nagminne zjawisko. Żeby koniec z końcem jakoś związać, trzeba i na roli pracować i przy taśmie produkcyjnej… A wracając do tych „salonów” i klubów, to powiem tak: zamiast takie-
52