SZUKAMY CIĄGU DALSZEGO
Człowiek wielu talentów. Satyryk, aktor, scenarzysta, reżyser, kabareciarz. Jeden z twórców legendarnego już magazynu radiowego „60 minut na godzinę”. Przez wiele lat występował w kabarecie „Pod Egidą”, pisał też teksty dla wielu znanych aktorów. Z Januszem Gajosem tworzył duet kabaretowy „Dwójka bez sternika”. W latach 90. zniknął z estrady, zajął się pisaniem scenariuszy i produkcją seriali telewizyjnych, tzw. sitcomów. Potem pisał sztuki teatralne. Ostatnio znów pojawił się na scenie.
Już na wstępie zaznacza, i to całkiem serio, że jest starym człowiekiem. Niemniej cały czas sporo pracuje. – Czy zmiany, które zachodzą w TVP, mogą poprawić sytuację polskiej rozrywki? – pytam. – Nie mam pojęcia, co przyniesie zmiana w mediach publicznych. Chciałbym wierzyć, że będzie lepiej. Po prostu jestem optymistą. Na razie króluje zasada, że im głupiej, tym lepiej. Jeżeli zamiast „Wielkiej gry” jest „Rolnik szuka żony”, to jest naprawdę źle. Jest prymitywnie. Oczywiście można się do tego dopasować. Twórcy mają wybór. Uważa za bezcelowe kupowanie takich formatów jak „Jeden z dziesięciu”. – To ciekawy, przyzwoity teleturniej wiedzowy, ale kiedy na samym końcu dowiaduję się, że jest to program kupiony, na licencji, to dostaję furii. Bo dlaczego my coś tak prostego musimy kupować? Jeśli tak jest, to jednocześnie pokazujemy, że jesteśmy głupkami z najniższej półki. Skoro sami nie umiemy stworzyć tak prostego programu, to znaczy, że już nic nie potrafimy.
Dlaczego tak się dzieje? – Pan dyrektor, zamiast stworzyć odpowiednie zaplecze dla powstania takiego programu, woli wziąć format. Asekuruje się, bo jak się kupuje, to za nic się nie odpowiada. I właśnie dlatego upada polska twórczość telewizyjna. Bo po co podejmować jakieś ryzyko, narażać się, że coś wziąłem, kogoś poparłem, skoro mogę mieć spokój. Dlatego będziemy obłożeni takimi formatami, gdyż nie jesteśmy głupi, ale jesteśmy tacy tchórzliwi.
To zależy od ludzi, którzy nie mają intelektualnej odwagi i poczucia obowiązku, aby stworzyć z obywatela, który chce oglądać telewizję, kogoś inteligentniejszego. I nie ma żadnej różnicy, czy jest to telewizja komercyjna, czy publiczna.
Urodził się w Warszawie. Ukończył XXII Liceum Ogólnokształcące im. José Martí. Już w szkole miał precyzyjne plany na przyszłość. Pod koniec ogólniaka zgłosił się do kabaretu w klubie studenckim „Stodoła”. – Uczyniłem to zupełnie spontanicznie. W szkole nie bawiłem się w żadne przedstawienia ani akademie, wolałem pić wino i flirtować z dziewczynami.
W „Stodole” przyjęli go od razu. – Najwyraźniej wyglądałem na zdolnego. Był nabór do kabaretu, a w komisji zasiadali m.in. Magda Umer i Marcin Wolski.
Po maturze zdawał na architekturę na Politechnice Warszawskiej, ale zabrakło mu kilku punktów. – Jednak liczba zdobytych pozwoliła mi znaleźć się na Akademii Rolniczej na Wydziale Technologii Drewna. Stworzyliśmy fajną grupę, dobre towarzystwo, które składało się z wielu interesujących osób, także odrzutków z innych wydziałów. Studiowałem półtora roku. Właściwie to sam zrezygnowałem, bo nie chciało mi się iść na badanie prześwietlenia płuc. Dlaczego? Bo była długa kolejka. I usłyszałem wtedy, że jak nie będę miał małoobrazkowego zdjęcia, to mnie wyrzucą. – To wyrzućcie – odparłem. I wyrzucili. Sześć dni później trafił do wojska. Do Ośrodka Szkolenia Specjalistycznego Ubezpieczania Lotów w Grudziądzu. – Byłem specjalistą obsługi lotnisk, szefem radiostacji prowadzącej. Nie spędził jednak w armii dwóch lat, bo w czasie urlopu zdał – nielegalnie – na filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. – Dopiero po przyjęciu powiedziałem, że jestem żołnierzem. MON dogadało się z Ministerstwem Szkolnictwa, zostałem zwol-