Tusk kontra drugi Kaczyński
tak, jakby wierzył, że swoim autorytetem onieśmieli ministrów, że zmusi ich do wyznania swoich błędów i zaniechań. Próbował być majestatyczny, cesarski, nieustannie przypominał ministrom, że jest prezydentem. Zadawał kolejne pytania, ale niezadowolony odpowiedziami gorączkowo przerywał, aby dalej dowodzić, że prezydent ma prawo więcej usłyszeć. Włączał się premier – wrogi, protekcjonalny, drwiący – prezydent odbierał mu głos i z jeszcze większą niezdarnością walczył o dominację.
był poważniejszy niż jedno spotkanie. Prezydent nosił w sobie głód szacunku – nieopanowany, natrętny, monarchiczny. Tłumaczył to troską o autorytet państwa, twierdził, że żąda szacunku nie dla siebie, lecz dla Polski, ale to nie było prawdą. W tej raczej sympatycznej naturze kryły się całkiem pokaźne wady. Z dekady na dekadę stawał się coraz bardziej przemądrzały, wiecznie wszystkich pouczał, poprawiał, musztrował. Gdy Ziobro wchodził do jego gabinetu, Kaczyński sprawdzał, czy ten się przywitał z sekretarką. Jeśli zapomniał, prowadził go do sekretarki i kazał całować w rękę. Ministra finansów potrafił zrugać za to, że przeszedł drzwiami przed urzędniczką. Uczył innych nie tylko manier. Ciągle chełpił się swoją wiedzą, przywódców państw potrafił przepytywać ze znajomości historii. Wiecznie wszystkich poprawiał: polityków, dziennikarzy, nawet tłumaczy, choć nie znał żadnego języka. Jego uwagi były na poziomie, że „very, very” nie można tłumaczyć jako „bardzo”, lecz „bardzo, bardzo”. Była też druga słabość, jeszcze większa – Lech łaknął hołdów, uznania, splendorów. Gdy na początku politycznych karier bracia objęli urzędy w Kancelarii Prezydenta, największe konflikty z Wałęsą dotyczyły precedencji, czyli porządku witania, przemawiania, siadania. Przewrażliwienie braci granic nie znało, ciągle się czuli pominięci i obrażeni. Wałęsa opowiadał: „Co ja się z nimi miałem! Ciągle przychodzili z pretensjami o precedencję. Że ktoś inny wszedł pierwszy do samolotu... że ktoś zajął ich miejsce na trybunie”. Osobiste słabostki Lecha nie byłyby ważne dla polityki, gdyby nie to, że właśnie w niej się ujawniły najostrzej. Stop dwóch potrzeb – pouczania i szacunku – uczynił go nadmiernie drażliwym i pchał w stronę groteskowych prób wymuszania posłuchu. Zachowywał się jak faraon, któremu skradziono pastorał, nieustannie przypominał, że jest prezydentem, swoim urzędnikom, dziennikarzom, politykom. „To ja tu jestem prezydentem”, „Ja sobie wypraszam!”, „Proszę czekać, aż udzielę głosu”, „Ja mówię” – dziesiątki świadectw opowiadają o jego wybuchach. Gdy w pierwszych miesiącach kadencji mieli go odwiedzić Tusk i Rokita, odwołał spotkanie, bo Komorowski skrytykował go w mediach. Gdy potem ich zaprosił, był śmiertelnie obrażony, wyciągnął teczkę z wycinkami z gazet, w których Tusk i Rokita jego zdaniem go obrazili. Innym razem, znowu w tym samym gronie, wpadł w irytację, że Tusk i Rokita zamiast go słuchać, ośmielają się spierać. Z dumnie – w jego intencji – podniesioną głową gniewnie powtarzał: „Przypominam panom, kto tu jest kim w tym budynku i kto tu komu może zadawać pytania”. Lubił grać rolę groźnego władcy, próbował straszyć niełaską, ale w jego gestach nie było powagi. Rozbawiony Rokita opowiadał, jak prezydent go witał: „Podał mi rękę, ostentacyjnie odwracając się ode mnie ze wstrętem”. Chciał, aby jego gesty były monarchiczne, ale były komiczne. Obsesja szacunku go zżerała, potrafił odwołać szczyt z udziałem kanclerza Niemiec i prezydenta Francji z powodu obraźliwego tekstu w niemieckiej gazecie, uważał, że naruszono autorytet polskiego państwa, domagał się przeprosin od niemieckich władz. Gdy przyszedł do Kancelarii Premiera na spotkanie z sekretarzem stanu USA, okazało się, że winda nie działa. Lech dostrzegł w tym świadomą zniewagę, na nic się zdały tłumaczenia, że kwadrans wcześniej amerykański minister również wchodził po schodach. To, co prawica nazwała „przemysłem pogardy”, czyli praktyka odzierania prezydenta z powagi, zrodziła się z zachowań prezydenta, który sam zrobił dużo, aby powagę stracić. A do tego często pokazywał swój czuły punkt, że każdy wiedział, gdzie go bić, aby zabolało.
Kompetencyjny spór z Tuskiem od początku prezydent rozgrywał fatalnie, nie tylko dlatego, że nie potrafił przeciwnika boleśnie uderzyć, przede wszystkim jego aspiracje do większej władzy wyglądały jak dąsy. Tymczasem pod warstwą emocji kryły się również poglądy. Im dłużej Tusk rządził, tym mniej Kaczyński mu wierzył, dostrzegł w nim cynika, gotowego poświęcić interes państwa dla egoistycznej korzyści. Do gry weszły również liczne podejrzenia, bo w ostatnich latach życia Lech stał się bardziej podejrzliwy od brata. Politycy mają mały kontakt ze światem, żyją głównie plotkami, Lech był podobny, ale wierzył wyłącznie w mroczne informacje. Nie było tak niemądrej plotki o Platformie, której by nie potraktował poważnie. Przez całe życie poglądy miał trzeźwe, wizję ludzkiej natury pogodną, usposobienie tolerancyjne, ale stres prezydentury mocno go odmienił. Stan psychicznej rozsypki, w który czasem popadał Tusk, u prezydenta był normą. Fatalnie się czuł na swoim urzędzie, destabilizowały go krytyka mediów, własne błędy, mieszkanie w Pałacu, a przede wszystkim emocjonalność kobiet, którymi się otoczył. Zimne, męskie intrygi zastąpiły też intrygi, ale pełne szlochów i chichotów, scen wybuchów i pogodzeń. Prezydent zawsze był emocjonalny – gdy dowiedział się, że koleżanka z podziemia choruje na raka, publicznie się rozpłakał – ale atmosfera Pałacu nerwowość wprowadziła w centrum jego charakteru.
Tuska stał przeciwnik labilny, rozdygotany, pełen osobowościowych atutów, które w ciągłych atakach gniewu, depresji lub paniki przechodziły