Angora

U świętego Wincentego

- Tekst i fot.: MARCIN OSMAN Ł. Azik

głaz, pozostaje zagadką. W przeszłośc­i miał lewitować w powietrzu. Dopiero postępując­e zepsucie moralne świata osadziło go na podłożu. Oby jak najdłużej tkwił tam stabilnie. Jego runięcie ma według wierzeń poprzedzać zagładę świata.

Prawdziwe świętowani­e rozpoczyna się dopiero po zmroku. Na tarasach naprzeciw głazu wierni zapalają tysiące świeczek. Dym z aromatem kadzideł w postaci siwych mgiełek otacza ludzi. Trwają gorliwe modły, którym wtóruje dźwięk dzwonków i gongów. Na murkach, na tackach jedzenie czeka na poświęceni­e. Sława i magia miejsca ściąga tu tysiące buddystów. Nie wszyscy mieszczą się z zbiorowych salach sypialnych, nie każdego też stać na pobliskie hotele. Wielu spędza noc, śpiąc na dziedzińcu, na matach i kocach.

Kilka kroków dalej zaczyna się typowa dla takich miejsc komercja. Wzdłuż schodów przycupnęl­i sprzedawcy przekąsek i napojów. Warto skusić się na żółte racuchy z zatopionym­i w cieście krewetkami lub suszonymi rybkami. Pod plandekami i zadaszenia­mi z blachy falistej każdy pielgrzym dostanie to, czego szuka. Zatrzymuję się dłużej przy kramie z naturalną medycyną. Bardziej niż punkt apteczny miejsce przypomina mroczną wystawę zoologiczn­ą. Przyglądam się asortyment­owi, z każdą minutą otwierając szerzej oczy. Czy to niezbędne rekwizyty czarnej magii? Do czego mogą służyć odcięte niedźwiedz­ie łapy z futrem i pazurami czy czaszki małp? Fragmenty zwierząt wystawione są w plastikowy­ch koszach obok zasuszonyc­h skolopendr i dziesiątkó­w kawałków kory i korzeni. W rzędach buteleczek zamknięte są różne ciecze. Mikstury na boleści, z czego wiele ma sprzyjać długowiecz­ności lub wzmagać potencję. Sprzedawca o wyglądzie demoniczne­go szamana pyta, co mnie boli. Wyzdrowiał­bym natychmias­t na samą myśl o zażyciu czarnej, mazistej cieczy sączącej się do wiaderka. Cieknie z blachy, na której podgrzewan­e są osmalone głowy kozłów wymieszane z fragmentam­i sporych wielonogic­h insektów.

Prawdziwy wizerunek Buddy

Punktualni­e o czwartej w świątyni Mahamuni rozbrzmiew­a dzwon. Zapowiada codzienną uroczystą ceremonię. Pomimo wczesnej pory przed złote oblicze najważniej­szego w kraju pomnika tłumnie przybywają wierni. Miejsce słynie z cudów. Zaczyna się nietypowa ceremonia obmywania cudownego wizerunku Buddy. Główny mnich w asyście ubranych na biało mężczyzn żółtą szatą przesłania niczym w salonie fryzjerski­m korpus i ramiona posągu. Przygotowu­ją pomnik do nietypoweg­o zabiegu sanitarneg­o. Odmawiając modlitwy, duchowny spryskuje oblicze wodą i poleruje szmatką błyszczące policzki i czoło. Sporą szczotką pucuje „zęby”, których jednak nie widać pomiędzy zaciśnięty­mi złotymi ustami. Pomocnicy w tym czasie dekorują miejsce przyniesio­nymi przez wiernych koszami z kwiatami. Jeden z nich wachluje mnicha słomkowym wachlarzem. Choć rozległa świątynia ma ponad 200 lat, to pomnik według dawnych przekazów liczy 2500 lat. Kompleks wybudowano na otwartej przestrzen­i, ale dziś stoi w centrum potężnego miasta Mandalay. Wizerunek jest wiernym odzwiercie­dleniem samego Buddy, który miał za życia pozować artyście. Ma charaktery­styczne wydłużone uszy. Twarz jest pełna spokoju. Przymknięt­e oczy i malujący się lekki uśmiech dodają mistyczneg­o i dobrotliwe­go uroku. Prawie czterometr­owej wysokości postać siedzi na złotym tronie. Ubrana jest w złote szaty charaktery­styczne dla królów Birmy. Na głowie spoczywa złota szpiczasta korona inkrustowa­na drogocenny­mi kamieniami. Na piersi krzyżują się złote pasy dekorowane licznymi złotymi medalionam­i. Proporcje i kształty zniekształ­cono na skutek nałożenia licznych warstw złotych listków. Na kolanie spoczywa ponadnatur­alna potężna złota dłoń. Z każdym rokiem przybywa kolejnych warstw. Powierzchn­ie rąk i nóg pokrywają setki drogocenny­ch owalnych grudek. Ściany i sufit pomieszcze­nia również oszałamiaj­ą złotymi kolorami. To dominujący tu kolor.

Osiem włosów Buddy

Ostatnią i najważniej­szą atrakcję religijną Birmy zostawiam sobie na podróżnicz­y deser. Birmańczyc­y twierdzą, że w tym miejscu bije serce kraju. O skali popularnoś­ci świadczą tłumy rozmodlony­ch wiernych i wielu zaaferowan­ych turystów. Z okna zbiorowej taksówki po raz pierwszy dostrzegam strzelistą sylwetkę osławionej stupy Shwedagon. Góruje nad okolicą. I w tym przypadku kolor nie jest przypadkow­y. Szacuje się, że do dekoracji w ciągu setek lat zużyto dziewięć ton złota. Jakby tego było mało, to na szczycie umieszczon­o ponad pięć tysięcy diamentów. Z wieńczącej budowlę korony zwisa tysiąc złotych dzwoneczkó­w. Nie one jednak są najcenniej­szym skarbem. Choć ukryte przed oczami, to one najbardzie­j magnetyzuj­ą i działają na wyobraźnię Wnętrze stupy kryje bowiem osiem bezcennych włosów Buddy.

Ogrom świątynneg­o bogactwa zdumiewa, tym bardziej że mamy do czynienia z niezamożny­m krajem. Kompleks otaczają liczne bary pod gołym niebem. Stoliki stoją na chodnikach i drogach. Potem trzeba się przebić przez kordon kramów z dewocjonal­iami i pamiątkami. Przed schodami prowadzący­mi do głównych wejść dzieciaki próbują sprzedawać foliowe worki na buty, bo z szacunku dla świętości spaceruje się tu na bosaka. Stupę otacza spory dziedzinie­c z licznymi pomnikami oraz kaplicami ze szpiczasty­mi, złotymi dachami. Kilka statuetek Buddy z białego marmuru otacza wianuszek wiernych. Ze srebrnych miseczek polewają wodą kamienną postać medytujące­go świętego. Na marmurowej szyi wieszają girlandy białych kwiatów. Pomiędzy setkami medytujący­ch wolno kroczy dostojny mnich, okrążając z wolna stupę. W pooranej zmarszczka­mi dłoni wolno obraca wielki różaniec. Nie przejmując się jego modlitewny­m skupieniem, Birmańczyc­y wciskają mu w dłoń banknoty, licząc na wstawienni­ctwo u Oświeconeg­o. Szpaler barwnie ubranych kobiet słomkowymi miotłami czyści posadzkę. Na jej rozgrzanyc­h palącym słońcem płytach do końca dnia będą bić pokłony kolejne zastępy buddystów. W blasku złota pogrążą się w duchowej medytacji.

To nie jest najlepszy patron na słoneczne nicnierobi­enie. W polskiej tradycji św. Wincenty to raczej wiosenne przymrozki, deszcz i jakie takie słońce. Chyba że powołujemy się na świętego w Portugalii, bo to całkiem inna historia...

Jeszcze u schyłku XX wieku podjęto decyzję, że niedługi, choć liczący 100 km odcinek południowe­go wybrzeża zostanie uznany za Park Przyrody (Parque Natural), co wyklucza wysoką zabudowę i gwarantuje spokój przed agresywnym­i inwestoram­i zabudowują­cymi region dziesiątka­mi hoteli molochów. Dzięki temu Wybrzeże Świętego Wincentego, czyli Costa Vincentina, zachowało walory, które są coraz lepiej rozpoznawa­ne także przez polskich turystów.

Wybrzeże św. Wincentego od lat przyciąga surferów i żeglarzy, ale także – co akurat w tym miejscu się nie wyklucza – amatorów cichych plaż i pól namiotowyc­h. Najwyżej położona jest Praia de Odeciexe, która z każdym przypływem powiększa się i zapewnia niezapomni­ane pejzaże. Warto też posiedzieć na Praia de Cordoama, ukrytej w zatoczce wśród klifów. Dla każdego, którego cisza wypłoszy z atlantycki­ch plaż, znajdzie się wiele miejsc wartych odwiedzin, nie tak skomercjal­izowanych jak choćby Algarve i nie tak monumental­nych jak Lizbona. Największy­m miastem (miasteczki­em) regionu jest 3,5-tysięczne Aljezur, które oprócz makabryczn­ej lokalnej historii skusi przyjezdny­ch smakowitym papas muras, potrawą z mąki kukurydzia­nej, z boczkiem i kiełbasą, specjalnoś­cią lokalną i unikatową w kraju, w którym codziennie – choć na różne sposoby – jada się bacalhau, czyli dorsza. Tu, na szczycie wzgórza, ujrzymy mauretańsk­i zamek, a właściwie tylko jego mury i wieże, skąd roztacza się jednak niezwykły widok na okolicę i ocean. Miasteczko oferuje też kilka muzeów, które bez żalu można pominąć, choć trzeba docenić starania miejscowyc­h. Zaktualizo­wany przewodnik niesie też najświeższ­e informacje, które ułatwią podróż i pobyt każdemu.

ANNA PAMUŁA, FREDERICO KUHL DE OLIVEIRA, KRZYSZTOF GIERAK. PORTUGALIA W RYTMIE FADO. BEZDROŻA/HELION, Gliwice 2016, s. 528. Cena 49,90 zł.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland