U świętego Wincentego
głaz, pozostaje zagadką. W przeszłości miał lewitować w powietrzu. Dopiero postępujące zepsucie moralne świata osadziło go na podłożu. Oby jak najdłużej tkwił tam stabilnie. Jego runięcie ma według wierzeń poprzedzać zagładę świata.
Prawdziwe świętowanie rozpoczyna się dopiero po zmroku. Na tarasach naprzeciw głazu wierni zapalają tysiące świeczek. Dym z aromatem kadzideł w postaci siwych mgiełek otacza ludzi. Trwają gorliwe modły, którym wtóruje dźwięk dzwonków i gongów. Na murkach, na tackach jedzenie czeka na poświęcenie. Sława i magia miejsca ściąga tu tysiące buddystów. Nie wszyscy mieszczą się z zbiorowych salach sypialnych, nie każdego też stać na pobliskie hotele. Wielu spędza noc, śpiąc na dziedzińcu, na matach i kocach.
Kilka kroków dalej zaczyna się typowa dla takich miejsc komercja. Wzdłuż schodów przycupnęli sprzedawcy przekąsek i napojów. Warto skusić się na żółte racuchy z zatopionymi w cieście krewetkami lub suszonymi rybkami. Pod plandekami i zadaszeniami z blachy falistej każdy pielgrzym dostanie to, czego szuka. Zatrzymuję się dłużej przy kramie z naturalną medycyną. Bardziej niż punkt apteczny miejsce przypomina mroczną wystawę zoologiczną. Przyglądam się asortymentowi, z każdą minutą otwierając szerzej oczy. Czy to niezbędne rekwizyty czarnej magii? Do czego mogą służyć odcięte niedźwiedzie łapy z futrem i pazurami czy czaszki małp? Fragmenty zwierząt wystawione są w plastikowych koszach obok zasuszonych skolopendr i dziesiątków kawałków kory i korzeni. W rzędach buteleczek zamknięte są różne ciecze. Mikstury na boleści, z czego wiele ma sprzyjać długowieczności lub wzmagać potencję. Sprzedawca o wyglądzie demonicznego szamana pyta, co mnie boli. Wyzdrowiałbym natychmiast na samą myśl o zażyciu czarnej, mazistej cieczy sączącej się do wiaderka. Cieknie z blachy, na której podgrzewane są osmalone głowy kozłów wymieszane z fragmentami sporych wielonogich insektów.
Prawdziwy wizerunek Buddy
Punktualnie o czwartej w świątyni Mahamuni rozbrzmiewa dzwon. Zapowiada codzienną uroczystą ceremonię. Pomimo wczesnej pory przed złote oblicze najważniejszego w kraju pomnika tłumnie przybywają wierni. Miejsce słynie z cudów. Zaczyna się nietypowa ceremonia obmywania cudownego wizerunku Buddy. Główny mnich w asyście ubranych na biało mężczyzn żółtą szatą przesłania niczym w salonie fryzjerskim korpus i ramiona posągu. Przygotowują pomnik do nietypowego zabiegu sanitarnego. Odmawiając modlitwy, duchowny spryskuje oblicze wodą i poleruje szmatką błyszczące policzki i czoło. Sporą szczotką pucuje „zęby”, których jednak nie widać pomiędzy zaciśniętymi złotymi ustami. Pomocnicy w tym czasie dekorują miejsce przyniesionymi przez wiernych koszami z kwiatami. Jeden z nich wachluje mnicha słomkowym wachlarzem. Choć rozległa świątynia ma ponad 200 lat, to pomnik według dawnych przekazów liczy 2500 lat. Kompleks wybudowano na otwartej przestrzeni, ale dziś stoi w centrum potężnego miasta Mandalay. Wizerunek jest wiernym odzwierciedleniem samego Buddy, który miał za życia pozować artyście. Ma charakterystyczne wydłużone uszy. Twarz jest pełna spokoju. Przymknięte oczy i malujący się lekki uśmiech dodają mistycznego i dobrotliwego uroku. Prawie czterometrowej wysokości postać siedzi na złotym tronie. Ubrana jest w złote szaty charakterystyczne dla królów Birmy. Na głowie spoczywa złota szpiczasta korona inkrustowana drogocennymi kamieniami. Na piersi krzyżują się złote pasy dekorowane licznymi złotymi medalionami. Proporcje i kształty zniekształcono na skutek nałożenia licznych warstw złotych listków. Na kolanie spoczywa ponadnaturalna potężna złota dłoń. Z każdym rokiem przybywa kolejnych warstw. Powierzchnie rąk i nóg pokrywają setki drogocennych owalnych grudek. Ściany i sufit pomieszczenia również oszałamiają złotymi kolorami. To dominujący tu kolor.
Osiem włosów Buddy
Ostatnią i najważniejszą atrakcję religijną Birmy zostawiam sobie na podróżniczy deser. Birmańczycy twierdzą, że w tym miejscu bije serce kraju. O skali popularności świadczą tłumy rozmodlonych wiernych i wielu zaaferowanych turystów. Z okna zbiorowej taksówki po raz pierwszy dostrzegam strzelistą sylwetkę osławionej stupy Shwedagon. Góruje nad okolicą. I w tym przypadku kolor nie jest przypadkowy. Szacuje się, że do dekoracji w ciągu setek lat zużyto dziewięć ton złota. Jakby tego było mało, to na szczycie umieszczono ponad pięć tysięcy diamentów. Z wieńczącej budowlę korony zwisa tysiąc złotych dzwoneczków. Nie one jednak są najcenniejszym skarbem. Choć ukryte przed oczami, to one najbardziej magnetyzują i działają na wyobraźnię Wnętrze stupy kryje bowiem osiem bezcennych włosów Buddy.
Ogrom świątynnego bogactwa zdumiewa, tym bardziej że mamy do czynienia z niezamożnym krajem. Kompleks otaczają liczne bary pod gołym niebem. Stoliki stoją na chodnikach i drogach. Potem trzeba się przebić przez kordon kramów z dewocjonaliami i pamiątkami. Przed schodami prowadzącymi do głównych wejść dzieciaki próbują sprzedawać foliowe worki na buty, bo z szacunku dla świętości spaceruje się tu na bosaka. Stupę otacza spory dziedziniec z licznymi pomnikami oraz kaplicami ze szpiczastymi, złotymi dachami. Kilka statuetek Buddy z białego marmuru otacza wianuszek wiernych. Ze srebrnych miseczek polewają wodą kamienną postać medytującego świętego. Na marmurowej szyi wieszają girlandy białych kwiatów. Pomiędzy setkami medytujących wolno kroczy dostojny mnich, okrążając z wolna stupę. W pooranej zmarszczkami dłoni wolno obraca wielki różaniec. Nie przejmując się jego modlitewnym skupieniem, Birmańczycy wciskają mu w dłoń banknoty, licząc na wstawiennictwo u Oświeconego. Szpaler barwnie ubranych kobiet słomkowymi miotłami czyści posadzkę. Na jej rozgrzanych palącym słońcem płytach do końca dnia będą bić pokłony kolejne zastępy buddystów. W blasku złota pogrążą się w duchowej medytacji.
To nie jest najlepszy patron na słoneczne nicnierobienie. W polskiej tradycji św. Wincenty to raczej wiosenne przymrozki, deszcz i jakie takie słońce. Chyba że powołujemy się na świętego w Portugalii, bo to całkiem inna historia...
Jeszcze u schyłku XX wieku podjęto decyzję, że niedługi, choć liczący 100 km odcinek południowego wybrzeża zostanie uznany za Park Przyrody (Parque Natural), co wyklucza wysoką zabudowę i gwarantuje spokój przed agresywnymi inwestorami zabudowującymi region dziesiątkami hoteli molochów. Dzięki temu Wybrzeże Świętego Wincentego, czyli Costa Vincentina, zachowało walory, które są coraz lepiej rozpoznawane także przez polskich turystów.
Wybrzeże św. Wincentego od lat przyciąga surferów i żeglarzy, ale także – co akurat w tym miejscu się nie wyklucza – amatorów cichych plaż i pól namiotowych. Najwyżej położona jest Praia de Odeciexe, która z każdym przypływem powiększa się i zapewnia niezapomniane pejzaże. Warto też posiedzieć na Praia de Cordoama, ukrytej w zatoczce wśród klifów. Dla każdego, którego cisza wypłoszy z atlantyckich plaż, znajdzie się wiele miejsc wartych odwiedzin, nie tak skomercjalizowanych jak choćby Algarve i nie tak monumentalnych jak Lizbona. Największym miastem (miasteczkiem) regionu jest 3,5-tysięczne Aljezur, które oprócz makabrycznej lokalnej historii skusi przyjezdnych smakowitym papas muras, potrawą z mąki kukurydzianej, z boczkiem i kiełbasą, specjalnością lokalną i unikatową w kraju, w którym codziennie – choć na różne sposoby – jada się bacalhau, czyli dorsza. Tu, na szczycie wzgórza, ujrzymy mauretański zamek, a właściwie tylko jego mury i wieże, skąd roztacza się jednak niezwykły widok na okolicę i ocean. Miasteczko oferuje też kilka muzeów, które bez żalu można pominąć, choć trzeba docenić starania miejscowych. Zaktualizowany przewodnik niesie też najświeższe informacje, które ułatwią podróż i pobyt każdemu.
ANNA PAMUŁA, FREDERICO KUHL DE OLIVEIRA, KRZYSZTOF GIERAK. PORTUGALIA W RYTMIE FADO. BEZDROŻA/HELION, Gliwice 2016, s. 528. Cena 49,90 zł.