Koniec drużyny Fragment książki Roberta Krasowskiego „Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt”.
Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt (21)
WPOŁOWIE kadencji spadł na Tuska ostry cios. CBA od kilku miesięcy tropiło poważną aferę w szeregach Platformy. Kamiński zamiast sprawę doprowadzić do finału, do zebrania kompletu dowodów, zdecydował się rozegrać polityczną intrygę. Do dziś nie wiadomo, czy działał w porozumieniu z braćmi, aby obalić premiera, czy na własną rękę, aby zapobiec swemu odwołaniu, bo prokuratura chciała mu postawić zarzuty za aferę gruntową. W pierwszą hipotezę mocno wierzył Tusk, Lech opowiadał: „Premier jest przekonany, że to ja z bratem zastawiliśmy na niego pułapkę. Wykrzykiwał mi nawet kiedyś: «Coś się między nami skończyło!»”. Jednak prezydent twierdził, że to była samodzielna akcja Kamińskiego, który chciał „ocalić skórę, ponieważ ogromnie lubił swoje miejsce w CBA. Nie jako stołek – miał poczucie, że może tam zrobić jeszcze wiele dobrego”. Jedno jest pewne – po raz pierwszy Kamiński był zręczny. Poprosił o spotkanie z Tuskiem, aby mu przedstawić podsłuchy z rozmów telefonicznych liderów Platformy. Okazało się, że szef klubu na zlecenie potentata na rynku salonów gier zmieniał zapisy ustawy o hazardzie. W jednej z nagranych rozmów szef klubu PO opowiadał o tym otwartym tekstem: „Blokuję tę sprawę dopłat od roku... To wyłącznie moja zasługa”. Z informacji, jakie przedstawił Kamiński, wynikało, że w sprawę uwikłany jest również minister sportu, jeden z najbliższych współpracowników premiera.
PRZEKAZAWSZY
informacje, Kamiński poprosił premiera o czujność w sprawie ustawy, bo lobbyści chcą wykreślić wielkie opłaty, które uszczuplą budżet. Poprosił też o nieujawnianie sprawy zainteresowanym, aby CBA mogło dokończyć śledztwo. Premier wysłuchał Kamińskiego, był zdruzgotany; zawsze panicznie obawiał się afery we własnych szeregach, to był jedyny czynnik ryzyka, nad którym nie miał kontroli. Jednak dopiero po wielu dniach zrozumiał, że problem jest poważniejszy. Zaczął się zastanawiać, czemu Kamiński, człowiek fanatycznie mu wrogi, opowiedział mu o sprawie, zamiast ją doprowadzić do końca i wtedy uderzyć. Troska o przychody budżetu nie była przekonująca, do wejścia w życie ustawy było zbyt wiele czasu. I wtedy premier uświadomił sobie, że szef CBA mierzy wyżej, poluje nie na partyjną elitę, lecz na samego szefa. Kamiński zastawił pułapkę na Tuska. Przedstawił informację, która pozwala oskarżyć premiera bez względu na to, co zrobi. Jeśli zainteresuje się ustawą, zostanie oskarżony, że swoją aktywnością ostrzegł przestępców. Jeśli zachowa bierność, padnie zarzut ochrony skorumpowanych kolegów.
Premier zdecydował się działać, wezwał ministra, wezwał szefa klubu, zażądał od nich wyjaśnień w sprawie ciągłych zmian w ustawie. Nie mówił im o operacji CBA, jednak kilka dni później wszyscy zainteresowani wiedzieli, że są na celowniku służb. Szef klubu PO, aby uciec służbom, spotkał się ze swoim zleceniodawcą na podmiejskim cmentarzu. Tym samym zrealizował się jeden z dwóch scenariuszy, jaki zakładał Kamiński – scenariusz przecieku. Mimo tego Tusk zaczął przygotowania do odwołania Kamińskiego. Prokuratura postawiła mu zarzuty dotyczące afery gruntowej, na biurko premiera trafiły ekspertyzy mówiące, że to uzasadnia dymisję. Kamiński po raz kolejny spotkał się z premierem. Próbował zablokować dymisję, tym razem bijąc na odlew. Prosto w oczy oskarżył premiera, że chce go odwołać, aby powstrzymać śledztwo w sprawie afery. Premier się żachnął, rozmowa się skończyła. Tusk postanowił Kamińskiego odwołać, zaś Kamiński opisał sprawę w liście, który wysłał do najważniejszych osób w państwie.
Kilkanaście dni później w mediach pojawiły się nagrania rozmów skorumpowanych polityków. Tusk odpowiedział zręcznie, bo szybko i twardo. Przelicytował antykorupcyjny fanatyzm Kamińskiego – oskarżeni politycy natychmiast zostali odwołani, powołano sejmową komisję śledczą, a branża hazardowa została obłożona wielkim podatkiem. Festiwal surowości pozwolił Tuskowi przetrzymać kryzys, a wtedy ruszył inny festiwal – manipulacji – aby prawda nie wyszła na jaw. Pracę sejmowej komisji Tusk objął tak mocnym partyjnym nadzorem, że stała się własną parodią. Szefem został poseł Platformy, całkowicie dyspozycyjny wobec partyjnych interesów. Skład komisji ustalono tak, aby większość miała koalicja rządowa. Jej członkowie nawet nie udawali dociekliwości, pytania były żałosne: „Czy gra pan w golfa?” – usłyszał główny oskarżony. Nad pracami komisji osobiście czuwał Schetyna, co sprawiało, że dzień po dniu realizowała partyjny scenariusz. Platforma oskarżonym urządzała medialne szkolenia, aby nie powiedzieli czegoś, co mogłoby partii zaszkodzić. Kiedy ważny polityk PO pogubił się w zeznaniach, szef komisji pospieszył z pomocą. Ogłosił przerwę i wznowił obrady, zanim członkowie wrócili. Patrząc na pustą salę, zapytał: „Czy ktoś... chce jeszcze zadać pytanie? Nikt się nie zgłasza, w związku z tym stwierdzam, że zakończyliśmy przesłuchanie”. Gdy zeznawał Tusk, posłowie PO próbowali mu pomóc z tak niezdarną gorliwością, że wzbudzili irytację premiera. Spektakl był bezwstydny, niemniej był skuteczny. Gdyby Miller miał tyle samo tupetu, afera Rywina nigdy by nie wyszła poza ramy medialnej sensacji. Zarazem Tusk miał coś, czego Millerowi zabrakło. Miał Kaczyńskiego. Ze strachu przed nim premierowi wybaczano wszystko. A było co wybaczać, chyba nikt wcześniej nie podeptał tylu sejmowych standardów. Jednak polityczna wojna była w fazie, w której nikt nie liczył zbrodni wojennych popełnionych przez własną armię. Zwolennicy Platformy widzieli tylko to, że Kamiński złamał wszelkie zasady. W istocie jego szantaż wobec premiera był skandalem dużo większym niż rozmiar ujawnionej korupcji. Jednak to, co się działo w sejmowej komisji, nie było obroną przed Kamińskim, już odwołanym, lecz równie skandaliczną ochroną interesów partii rządzącej. Ale to potrafili dostrzec jedynie sympatycy PiS. Taka logika społecznych emocji dawała Tuskowi i Kaczyńskiemu licencję na wszystko. AFERA
hazardowa mocno przeorała Tuska. Poczuł się zdradzony przez własne zaplecze, co przeżywał w wielkich emocjach. „Tyle razy wam mówiłem, żeby nie załatwiać żadnych interesów!” – wściekle krzyczał do swojej ekipy. „Dostałeś gigantyczny podarunek w postaci tych orlików... i zjebałeś to dokumentnie, nienawidzę cię!” – rugał ministra sportu. „Jak mogliście dopuścić do tego, żebym się spotkał z tym gościem!” – wykrzykiwał do współpracowników z pretensją, że nie powstrzymali go przed
spotkaniem z Kamińskim. „Muszę was wywalić, siebie już zniszczyliście, zaraz zniszczycie cały projekt i mnie” – odgrażał się. Nie żartował. Kilka dni po wybuchu afery dawna drużyna została rozwiązana. Najbliżsi współpracownicy stracili rządowe posady. Tusk był zawsze skrajnie nieufny, jednak od czasu afery hazardowej podejrzliwość stała się jedyną perspektywą, z jakiej patrzył na świat. Uważał, że gdy Kaczyńscy zaatakowali podstępnie, jego zaplecze zawiodło. Dlatego wybrał samotność. Podobnie jak Kaczyński przestał innych dopuszczać do siebie. Stał się nieodgadniony, cesarski, współpracownicy dowiadywali się z mediów o jego decyzjach. Stał się również bardziej pewny siebie. Afera go zbudowała, dowiodła własnej sprawności oraz potwierdziła, że póki istnieje Kaczyński, wszystko jest dozwolone.
Na początku roku wyborczego 2010 podjął życiową decyzję. Mimo świetnych sondaży wycofał się z walki o prezydenturę. Oznajmił, że wybiera fotel premiera. „Żeby zmieniać Polskę, trzeba mieć władzę, a instrumenty władzy są w rządzie” – oświadczył. Ale jego motywy były odwrotne, nie tylko nie zamierzał zmieniać Polski, on już wiedział, że jej zmieniać nie musi. Formuła władzy pasywnej zdała wszystkie testy. Decydował się zostać w fotelu premiera nie po to, aby rządzić, ale panować. Dominować nad innymi. Wolał to robić z Kancelarii Premiera, zamiast z Pałacu, bo zrozumiał, że premier ma więcej narzędzi – ma władzę nad państwem oraz władzę nad partią. Decyzja nie była łatwa, bo pracy premiera nie zdołał polubić. Nużyła go materia rządzenia, męczyła biurokratyczna rutyna, nie potrafił się zmusić do stałego wysiłku. Pracował zrywami, najciężej w poniedziałki wieczorem, kiedy starannie się przygotowywał do posiedzeń rządu. Czytał uważnie wszystkie projekty, analizy, wyliczenia. Spytany przez kolegę, po co to robi, odpowiedział: „Wiesz, jakich mam ludzi w rządzie? Czytam, żeby nie spieprzyli, bo potem będzie na mnie”. Nie chciał być premierem, nie lubił nim być, ale ponieważ fotel szefa rządu okazał się ważniejszy od prezydenckiego, nie potrafił go oddać innemu.
Im Tusk czuł się pewniej, tym Lech czuł się słabszy. Ostatni rok był dla niego najgorszy. Jarosław wraz z partią schował się w cień, aby całą uwagę prezydent mógł skupić na sobie. Lech zadania nie udźwignął, wszedł w rolę opozycji – przesadnej, krzykliwej, mechanicznie blokującej wszystkie rządowe decyzje – co w przypadku prezydenta było strategią fatalną. Lech nie był wielkim graczem, ale w tamtym okresie działał znacznie poniżej swoich możliwości. Z rytmu wybijało go wszystko – ataki mediów, chaos w Pałacu, problemy rodzinne. Nie tyle walczył, co się słaniał. Relacje z Pałacu pokazują człowieka zmęczonego, poranionego, zagubionego. W zbudowanej po katastrofie legendzie był to okres, w którym Platforma włożyła mu na głowę cierniową koronę. Ale to nie była prawda, w prezydenta mocniej uderzano wcześniej, gdy bił się z rządem o wpływy. Teraz rząd go lekceważył, odmawiał mu szacunku, a nawet uwagi. Widziano w nim przegranego, przeszkodę, która po wyborach zniknie. A jeśli nie zniknie, jeśli cudem wygra wybory, będzie nawet lepiej, bo swoją obecnością podtrzyma system wygodny dla Tuska. Ostatni rok prezydentury miał dla Lecha upokarzającą logikę. Stał się pionem w grze, która rywalowi zawsze dawała zwycięstwo. OSTATNI
konflikt między premierem i prezydentem dotyczył Rosji. Obrósł legendą, ale wina znowu leżała po stronie konstytucji. Prezydent i premier mieli sprzeczne koncepcje uporania się z problemem stalinowskich zbrodni, więc kompromis nie był możliwy. Tusk chciał polityki małych kroków, obecności przywódców Rosji w miejscach polskiej pamięci, ale bez żądania przeprosin, których Putin twardo odmawiał. Kaczyński uważał, że to droga donikąd, że cierpliwość trzeba zastąpić presją. I dopóki Rosja się nie pokaja, powinna być atakowana przy każdej okazji. Tusk historię delikatnie zdejmował z politycznej agendy, Kaczyński odwrotnie, czynił ją sednem relacji z Rosją. Putin na polskie strategie reagował różnie, w zależności od swoich potrzeb. Gdy chciał Zachodowi wytknąć polskie obsesje, zręcznie prowokował Kaczyńskiego, kiedy chciał się pochwalić swoją otwartością, wyciągał rękę do Tuska. W 2010 roku wygodniejsza była dla niego ta druga linia, więc zaproponował swój przyjazd do Katynia. Ale gotów był stanąć wyłącznie u boku Tuska, bez Kaczyńskiego. Tusk się zgodził, przez kilka miesięcy kancelarie premierów Polski i Rosji prowadziły wspólną grę przeciw polskiemu prezydentowi. Żonglowały kalendarzem uroczystości po to, by Putin mógł ominąć Kaczyńskiego. Moskwa rozgrywała polskich przywódców, na co Tusk pozwolił. Jednak chaos tworzyła konstytucja, nie ludzie. To była kolejna konsekwencja dwuwładzy. Tusk wszedł w rosyjską grę w przekonaniu, że obecność rosyjskiego przywódcy w Katyniu, po raz pierwszy w historii, będzie wielkim sukcesem, którego nie można zaprzepaścić z powodu prezydenckich obsesji. Kaczyński sprawę widział inaczej. Uważał, że Tusk pozwolił Putinowi wystąpić w wygodnej roli troskliwego gospodarza, zamiast w roli prawdziwej – spadkobiercy zbrodniarzy. Dlatego poleciał trzy dni po Tusku, aby powiedzieć, że Rosjanie w Katyniu popełnili „ludobójstwo”, bo właśnie tego słowa postanowił użyć.
Nie użył, co zbudowało nową sytuację. Śmierć prezydenta uczyniła konflikt polityczny sprawą rodzinną. Tusk miał naprzeciw siebie nie politycznego wroga, lecz mściciela rodzinnych krzywd. Przemożny strach przed Jarosławem narastał w Tusku od pięciu lat. Odkąd brutalnie rozegrał rozbicie „popisu”, stale się obawiał zemsty Jarosława. Gdy PiS rządził, Tusk uwierzył w plotki, że wszystkie służby szukają materiałów na niego. Bał się tak mocno, że gdy Jarosław władzę stracił, z ulgą podziękował Lechowi, że brat tej broni nie użył. Ale nadal czuł strach. Rodzinna pułapka, jaką do polityki wprowadzili bliźniacy, stale zwiększała napięcie. Tusk musiał iść z Lechem na wojnę, choć dobrze wiedział, że jego brat mu tego nie wybaczy. Na długo przed Smoleńskiem Jarosław stał się obsesją Tuska. W gronie swoich współpracowników nie mówił o nim inaczej jak „potwór”, a czasem „wariat”. Gdy coś nie szło po jego myśli, krzyczał do swoich ludzi: „Przyjdzie potwór i skończymy w więzieniu!”. Po śmierci Lecha ataki strachu przeszły w nieustanną panikę, wizja dojścia Kaczyńskiego do władzy w premierze budziła grozę. Rok później Tusk mówił swojej ekipie: „ W tych wyborach walczymy nie tylko o władzę, ale także o własną skórę”. TUSK
miał powody do obaw. Jarosław od początku nie krył swoich emocji. Gdy kilka minut po katastrofie Sikorski zadzwonił do niego z informacją, że brat zginął, Jarosław powiedział: „To wynik waszej zbrodniczej polityki”. Gdy kilka godzin później podczas narady liderów PiS padł pomysł, aby Jarosław poleciał na miejsce katastrofy razem z Tuskiem, ten odparł: „Nie, oni zabili mi brata”. Jednemu z liderów Platformy Tusk opowiedział, że gdy szedł w kondukcie żałobnym na Wawel, ludzie mu złorzeczyli, grozili pięściami. W pewnym momencie podszedł również Kaczyński, miał mu powiedzieć: „Zamordowałeś mojego brata, zapłacisz za to”. Po raz pierwszy w polskiej demokracji władza bała się przegranej z obawy o własne bezpieczeństwo. Relacje zza kulis po 2010 roku zawsze brzmią podobnie, Tusk z zaciętą twarzą krzyczy na współpracowników: „Absolutnie was wszystkich wypierdolę. Nie nadajecie się do niczego. Mam już dość!”. Nie był to popis chamstwa, lecz desperacji.
W 2005 roku państwo znalazło się w rękach nie partii, lecz jednostek. Tyleż utalentowanych, co toksycznych, które swymi emocjami zarażały państwo. Polska polityka stała się ekspresją wzajemnych urazów w gronie trzech osób. Ślepą zemstę rozpoczął Tusk w 2005 roku, nie potrafiąc się pogodzić z przegraną. Po 2007 roku pałeczkę przejął Lech, który się mścił na Tusku za to, że pokonał mu brata. Tusk się odwijał mocniej, więc po katastrofie dzieło zemsty przeszło w ręce Jarosława. A ten sięgnął wobec rządu po oskarżenia o zamach i zdradę. Każdy mógł pójść o kilka kroków dalej, bo rozemocjonowane społeczeństwo swoim przywódcom pozwalało na wszystko. Więc pękały kolejne granice, kolejne skrupuły, kolejne standardy. Jarosław i Tusk nie musieli się ograniczać, bo dzięki ślepemu poparciu wyborców sfera publiczna stała się ich własnością. Partie były prywatne, cele władzy były prywatne, motywacje były prywatne. Państwo stało się własnością Tuska oraz rodziny Kaczyńskich. Po drodze nie dokonano żadnego gwałtu ani na demokracji, ani na konstytucji, ani na ładzie prawnym. Wszystko potoczyło się miękko, samo z siebie. Splątanie kilku czynników – toksycznych jednostek, spółki rodzinnej, dwuwładzy – uruchomiło logikę głębokich zmian. Rządzący mogli wszystko. Bracia zrobili szefem NBP człowieka, który o bankowości nie miał pojęcia, Tusk mianował szefem klubu najmniej rozgarniętego posła Platformy. Widząc nowego szefa, załamany Kutz spytał kolegę: „To co? Kiedy spierdalamy?”. Nie doszło do mianowania konia senatorem, ale to już były cesarskie zabawy. Tusk i Kaczyński krytykowali postkomunistów za to, że państwo uczynili prywatnym folwarkiem obsługującym ich materialne potrzeby. Nie byli lepsi, zamienili państwo w narzędzie rozładowywania własnych, niezdrowych emocji.
Ciąg dalszy nastąpi ROBERT KRASOWSKI. CZAS KACZYŃSKIEGO. POLITYKA JAKO WIECZNY KONFLIKT. Historia polityczna III RP. Lata 2005 – 2010. Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2016. Cena 39,90 zł.