Książki w sejfie (Angora) Jan Tomkowski o literaturze.
Macie w domu sejf? Taki prawdziwy, z zamkiem szyfrowym i ciężkimi stalowymi drzwiami, po otwarciu których... No, mam nadzieję, że nie wydajecie swoich oszczędności zbyt szybko i nie zdradzacie hasła każdemu rozmówcy. Bo inaczej po otwarciu ciężkich stalowych drzwi może was czekać przykra niespodzianka.
Kilka razy mogłem kupić sejf – okazyjnie, na wyprzedaży albo w promocji, co zdaniem sceptyków na jedno wychodzi. Mogłem kupić, ale nie kupiłem. Bo zawsze wolałem wydać pieniądze na książki. To wcale nie znaczy, że sejfu nie mam.
Mówiąc ściślej,
mam coś w rodzaju sejfu. Oczywiście nie opiszę mojego skarbca dokładniej i nie powiem (nawet znajomej), gdzie się znajduje. Znajoma chyba się zresztą domyśla. A w każdym razie wie, że ewentualny włamywacz nie znalazłby w moim sejfie gotówki, papierów wartościowych ani wyrobów ze złota. Trzy obrazy wiszą na ścianach, dwie rzeźby stoją na regale, reszta to, niestety, reprodukcje.
A w sejfie, czyli miejscu, którego nie ogląda żaden gość, znajdują się oczywiście książki.
Może trochę przesadzam, ale zawsze tracę humor, gdy stwierdzam, że na półce brakuje tego czy innego tomu. Oto wydanie Nocy i dni w pięciu tomach, lecz widzę tylko trzy. Ach, to chyba Agnieszka zaczęła czytać historię swojej imienniczki, ale nigdy nie dokończyła i książki oczywiście nie oddała. Z Wojny i pokoju pozostał czwarty tom, bardzo dobrze, z Anny Kareniny połowa – hm... Na szczęście Proust ocalał. Siedem tomów W poszukiwaniu straconego czasu cieszy oko, bo schowałem ten skarb do sejfu i nigdy nikomu nie pożyczę.
A teraz wydobywam z ukrycia trzy tomy Demonów, których autor, austriacki pisarz Heimito von Doderer, to jeden z największych mistrzów prozy XX wieku. Powiecie, że mało kto o tym wie? Racja, lecz chodzi tu o artystę, którego dzieła nie przystają chyba do naszego wyobrażenia o kulturze masowej. Nie można go wydawać w olbrzymich nakładach, nie można ekranizować, tworząc tasiemcowy serial telewizyjny.
Bo w naszym życiu zdarzają się wzruszenia, którymi nie chcemy dzielić się z innymi. Do takich doświadczeń należy lektura Demonów.
Kto może, niech czyta w oryginale, bo piękna wiedeńska niemczyzna Doderera na bliższe poznanie na pewno zasługuje. W mojej kolekcji mam dwie płyty z nagraniami samego autora, lecz czyta on inną swoją powieść, na pewno równie znakomite Schody Strudlhofu. Natomiast jedyne polskie wydanie Demonów ukazało się w 1985 roku, w epoce wielkiego kryzysu. Okładka wydaje się nietrwała, papier lichy, druk dziś już ledwie czytelny. Poza tym poszczególne tomy czytać trzeba bardzo ostrożnie, bo stronice się rozsypują. No trudno, dość narzekań, gdy mamy przed sobą tysiąc stron kapitalnej prozy (taka lektura to jak wyprawa polarna albo podróż przez pustynię, bez ryzyka, że umrzemy z zimna albo pragnienia).
Właściwie to wolę Schody Strudlhofu, z niesamowitymi bohaterami przeżywającymi swe przygody w scenerii dawnego, jeszcze imperialnego Wiednia, ze spiętrzeniami czasu, z przemilczeniami, niedomówieniami, niepowtarzalnym liryzmem i psychologiczną głębią. Trzeba przeczytać Schody, a potem pojechać do stolicy Austrii i stanąć na legendarnych schodach, gdzie znajduje się tablica pamiątkowa. Na początku września schody wyglądają chyba najpiękniej, późnym latem, jeszcze w zieleni, jeszcze w słońcu. A potem trzeba koniecznie wziąć się do lektury Demonów, powieści późniejszej, która nie jest oczywiście dalszym ciągiem Schodów Strudlhofu, lecz w której spotkamy wielu dobrze znanych nam już bohaterów.
Nie zawsze można do Wiednia pojechać, ale zawsze można o nim poczytać – tym bardziej że Demony przenoszą nas w lata dwudzieste ubiegłego stulecia. Tyle się wtedy działo w Warszawie i w Paryżu, że stolica tracącej znaczenie Austrii nie przyciągała uwagi Polaków. Warto może to nadrobić.
Jaki piękny był wtedy świat,
co za kobiety chodziły po Ringu! Doderer zapamiętał i opisał wszystko: toczki, lisy, piórka, kostiumy z szetlandzkiej wełny, buciki z krokodylowej skórki, zamszowe rękawiczki i coraz krótsze spódniczki. Włosy też coraz krótsze, bo panuje ciągle moda na chłopczycę i sylwetkę raczej dziewczęcą, więc panie odchudzają się z zapałem i ważą przynajmniej raz w tygodniu, by poznać nieubłagany werdykt bezdusznego urządzenia.
Znajoma patrzy na mój entuzjazm jakoś krzywo i zaraz znajduje odpowiedni fragment, w którym staroświecka kurtuazja miesza się z zabójczą złośliwością:
„Istnieją kobiety, które obrzydzają nam róże swych wdzięków przez ciernie swej głupoty”.
Święta racja, mówię ostrożnie, a potem jednak dodaję:
– No, mimo wszystko zdarzają się chyba jakieś wyjątki. W każdym razie ciągle nie brak nam ochoty, by szukać ideału, aż do późnej starości.
Ach, ten chytry Doderer, który czyni narratorem swego dzieła radcę von Geyrenhoffa, pozwala mu przejść na wczesną emeryturę i zasiąść do pisania kroniki minionych czasów w pokoju górującym nad miastem, przywodzącym na myśl latarnię morską! Bierzemy go, przynajmniej w pierwszym, a może i drugim tomie, za staruszka, który patrzy na świat z dystansem i nie chce się angażować w zawiłe intrygi. Tymczasem w tomie trzecim następuje metamorfoza: nasz outsider nie tylko zdąży jeszcze się zakochać i ożenić, ale nawet pójdzie na wojnę jako oficer Luftwaffe!
Na szczęście mamy dopiero lata dwudzieste i historia nie traktuje naszych bohaterów tak okrutnie: mogą robić mniejsze czy większe interesy, przesiadywać godzinami w kawiarniach nad kawą i czekoladą z bitą śmietanką, przeglądać magazyny ilustrowane. Mogą spacerować po Praterze, poznawać nowe dzielnice
i obserwować zmiany dokonujące się w najstarszej części miasta. Wiedeń kryje mnóstwo niespodzianek i nie mniej tajemnic, które poznajemy dzięki niezwykłej wprost skrupulatności autora, zaglądającego do parków, ogrodów, pałaców, sublokatorskich pokoików, knajpek, gdzie zawsze, o każdej porze dnia i nocy, czeka na nas gulasz i kufel piwa. Dowiadujemy się, jak wyglądała prawie sto lat temu łazienka wielkiej damy i salon najprawdziwszego księcia, jak pracowano w bibliotece uniwersyteckiej, jak działała redakcja gazety i niewielka księgarnia. Jeżdżono już samochodami i motocyklami, a wysportowane dziewczyny uganiały się zimą na nartach, zaś latem – uprawiały skauting, a nawet... strzelały z łuku!
W latach dwudziestych trwała już ekspansja kultury masowej i coraz więcej osób czytało gazety, zaniedbując lekturę książek. Demony pokazują świat, w którym prasa oraz jej powiązania z wielkim biznesem i polityką odgrywają coraz większą rolę. Kariery (także finansowe) robią teraz dziennikarze, a nie poeci.
A jednak Doderer wierzył, że książki są „artykułami pierwszej potrzeby”, i pokazał nawet bohatera, który doświadcza osobliwego awansu społecznego. Dzięki samozaparciu, systematycznej edukacji i doskonałej znajomości łaciny robotnik staje się strażnikiem książęcej biblioteki. Niezwykła historia, świadcząca może o tym, że do kultury, tradycji i arcydzieł tęskni się we wszystkich sferach i w każdej epoce.
Nie mógłbym się rozstać z trzema tomami Demonów, ale przecież nie tylko dlatego, że to doskonała powieść. Bo czytając i podziwiając, w każdej książce szukamy czegoś jeszcze: rozwiązania naszych problemów, odpowiedzi na nękające nas pytania, a czasem po prostu bliskich nam pomysłów, marzeń, iluzji.
Jak mógłbym przejść obojętnie
obok powieści, której bohater pewnego dnia dowiaduje się nagle, że otrzymał w spadku zamek? W dodatku zamek wyposażony w ogrzewanie elektryczne i cenną bibliotekę, zamek wraz z wierną służbą! Minęło przecież zaledwie trzydzieści lat od chwili, gdy rozbawiałem moich przyjaciół zapewnieniem, że dam ogłoszenie do gazety takiej mniej więcej treści: „Duże M-2 na mały zamek w Normandii zamienię”.
A dinozaury? A modele żaglowców? A sympatia do książek Paula Valéry’ego?
Tyle mnie łączy z Dodererem, którego dwie najważniejsze powieści trzymam w bibliotecznym sejfie.
A obok Doderera trzeba koniecznie postawić cztery tomy Człowieka bez właściwości Roberta Musila – arcydzieło pokazujące Wiedeń w trochę wcześniejszej epoce. Jeden z interpretatorów dowodził chyba nieco lekkomyślnie, że gdyby stolica Austrii nagle zniknęła, można by ją odbudować na podstawie lektury właśnie tej powieści. Istotnie, w książce Musila widać ruchliwe ulice, malowniczą architekturę, pachnie kawa w kawiarni, słychać dzwonki tramwajów, otacza nas ludzka codzienna gadanina, pojawiają się wiedeńczycy z różnych sfer.
Czy jednak rzeczywiście odnajdziemy tu Wiedeń w całym bogactwie, jego niezapomniane ulice, parki, ogrody, place, zabytki? Te wszystkie miejsca, które pokazuje autor, wydają się znacznie bardziej abstrakcyjne i nie zawsze związane z niepowtarzalnym charakterem mia- sta, które Doderer chyba jednak zna lepiej, a już na pewno darzy większą czułością.
Za życia Musil był mało znany, nie doświadczył zaszczytów ani nagród, które niewątpliwie mu się należały. Zazdrościł okropnie Tomaszowi Mannowi, lecz który pisarz nie zazdrościłby temu wybrańcowi bogów, co zawsze doskonale wiedział, jak ułożyć sobie życie i pracę twórczą.
Dziś Musil jest znany i ceniony,
a Doderer naprawdę bardzo rzadko czytany, przynajmniej poza Austrią i ewentualnie Niemcami. Wielka szkoda, bo trudno zastąpić Schody Strudlhofu i Demony jakąkolwiek inną książką, żadna nie wydaje mi się tak „wiedeńska”, tak przeniknięta charakterem austriackiej stolicy.
Chociaż autora W poszukiwaniu straconego czasu podobno nie lubił, zasłużył sobie chyba na miano „wiedeńskiego Prousta”. Prowadził przecież równie subtelne gry z czasem, który ludzi łączy i rozdziela, pozwala im uczestniczyć w tych samych wydarzeniach, prowokuje starcia i konflikty. Gdyby mieszkał w Paryżu, pisałby pewnie inaczej. Ale przecież Wiedeń to także miasto magiczne, zwłaszcza dla kogoś, kto zna je tak dobrze jak Doderer...
Znajoma pyta, czy w sejfie trzymam jeszcze innych Austriaków, a zwłaszcza wiedeńczyków. Przyznaję się tylko do Rainera Marii Rilkego, zapewne największego poety minionego stulecia, który urodził się w Pradze, ale nie był Czechem, pisał po niemiecku, ale nie był Niemcem, zaś umarł w Szwajcarii, chociaż nie był Szwajcarem. Chyba nie pasował też do Wiednia, chociaż służył tam w wojsku – w zasadzie krótko, lecz wystarczająco długo jak na wrażliwego artystę, którego życie było właściwie nieustanną wędrówką.
Przenosił się z miejsca na miejsce, podróżował, korzystał z gościny przyjaciół – na szczęście dość zamożnych. Bywał na zamkach i w pałacach, pod koniec życia doczekał się mieszkania najlepiej odpowiadającego naturze samotnego artysty. Château de Muzot sur Sierre to nie wygodny apartament, zameczek, pałac myśliwski czy willa, lecz po prostu wieża! Tam był wreszcie u siebie, przyjmował znakomitych gości (takich jak wspomniany Paul Valéry), pisał listy i wiersze, czytał, tłumaczył.
Właściwie nie wiem, czy tego Europejczyka w każdym calu możemy nazwać Austriakiem – jak Musila i Doderera. Na pewno wszystkich trzech łączy coś więcej niż fakt, że nie doczekali się literackiego Nobla – jak Proust, Joyce, Nabokov, Borges...
Upycham w sejfie moje skarby i myślę, że to jednak niegodziwość, bo tak wspaniałe książki powinny krążyć z rąk do rąk, zdobywać coraz więcej sympatyków, dostarczać radości podczas lektury i tak dalej.
Aha, aha, już widzę, czym by się to skończyło.
A następnym razem, gdybym zechciał odwiedzić Wiedeń, zamiast czytać książki, musiałbym chyba kupić sobie bilet i wybrać się w daleką podróż.
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.