Henryk Martenka, Sławomir Pietras
...medialna dezinformacja. Dopadła i mnie. Konkretnie: dopadła mnie Scarlett, pani od koni, której fundacja ratuje te piękne zwierzęta przed hańbą śmierci w rzeźni. Pani Scarlett napisała do naczelnego „Angory” długi, gniewny protest, w którym domagała się, bym publicznie przeprosił za podważanie znaczenia praw koni. Ponoć w felietonie „Czy jest suchy chleb dla konia?” okazałem karygodny brak szacunku dla konia, a także sejmowego zespołu przyjaźniącego się ze zwierzętami. Naczelny, gdy list Scarlett przeczytał, spojrzał na mnie ponuro i spytał: – Coś ty uczynił temu koniu? Trzeba przeprosić! A potem zarżał głośno, przeciągle...
Pół kraju zarżało wcześniej, gdy z MON-u spłynęła wieść, że młody przyjaciel starego ministra, powszechnie uważany za nieuka, niemniej oddanego sprawie, objął kluczowy punkt ogniowy w walce z narastająca w Polsce dezinformacją medialną. Śmiano się z tego faktu z niejakim niedowierzaniem, ale nie minęło kilka dni, a walka z dezinformacją medialną stała się oczywistą potrzebą. Zresztą, jak inaczej zrozumieć gniew pani Scarlett, która – by mnie pognę- bić i do porządku przywołać – podparła się uchwałą UNESCO, Konstytucją RP, Sejmem i swym całożyciowym końskim dorobkiem? List pani Scarlett może tłumaczyć tylko jedno: to także dezinformacja! Wnioski, jakie pani od koni wysnuła z mego felietonu, nijak nie wiążą się z jego intencją i treścią! Felieton, choć koń się tam pojawia, nie traktował o koniach! Nie traktował też o psach, kotach ani kanarkach, tu uprzedzę kolejne pisma zdezinformowanych obrońców zwierząt. Pisałem zupełnie o czym innym, o czym każdy, przepraszam za słowo – koń, mógł się bez większego wysiłku przekonać. Pod jednym wszakże warunkiem: że posiadł sztukę czytania ze zrozumieniem. Ale cóż robić... Życie wśród koni, nieuchronnie przecież kolizyjne, sprawiło, że pani Scarlett tę elementarną umiejętność, najwyraźniej wskutek urazu, utraciła. Było więc – miast klecić list, lizać kopertę i płacić za znaczek – zapytać kogokolwiek w stajni, o co w moim felietonie chodziło, i sprawy by nie było. Konie i tak by się uśmiały...
Koński przypadek pani Scarlett jest jednak płochym banałem w lawinie dezinformacji medialnej, jakiej doświadczamy poza stajnią. Znajdujemy tam przykłady dezinformacji śmieszne i nieśmieszne, choć przypadek pani od koni nie jest ani jednym, ani drugim. Przykład pierwszy, komiczny, to dezinforma- cja, jaka zawładnęła polskimi piłkarzami z reprezentacji narodowej. Gdzieś ktoś podsunął im, że świetnie grają w piłę! Chłopaki proste, poczciwe, uwierzyły, choć nie była to prawdziwa informacja. Dziś, dzięki temu, że misję rozpoczęli najlepsi fachowcy w MON, wiemy, że to była celowa dezinformacja! A wnioski, jakie płyną z dezinformacji, są też fałszywe, czego doświadczyli ci sami piłkarze, gdy zażywając relaksu, wyciągnęli karty do pokera i butelki z wódką, a potem pochorowali się jak małpy i zagrali źle. Klasyczny przykład dezinformacji, co nie znaczy, że gdyby nasi futboliści potrafili grać w karty albo pić wódę, to automatycznie umieliby grać w piłkę. Powyższy casus świadczy zarazem o dezinformacji kibiców, mogących na przykład uwierzyć, że zachowująca się jak kupa frajerów drużyna futbolowa jest zdolna do czegoś więcej niż do kolejnej porażki.
Niemniej dezinformacja futbolowa jest także płochym banałem, który może dotknąć tylko fanatycznych krajowych kibiców. Bowiem nie ma poważniejszej dezinformacji niż odgłosy, które dochodzą z samych trzewi Ministerstwa Obrony Narodowej. Tam, głęboko w strukturach zwiadu, wywiadu i kontrwywiadu, spoczywa słynna wycieraczka, na której minister Macierewicz znajduje podrzucane przez najlepsze źródła wywiadowcze kluczowe dla bezpieczeństwa pań- stwa materiały. Kiedyś były to materiały związane ze Smoleńskiem, a dziś, gdy Macierewicza już nie trzymają pod kluczem w szafie, materiały dotyczą spraw globalnych i sojuszniczych. Tu już nie chodzi o parówkę, pancerną brzozę czy makietę tupolewa z listewek. Walczący z dezinformacją minister stał się przekaźnikiem informacji na trzy końskie długości trącących dezinformacją. Jawi się tylko pytanie: kto tę śmierdzącą kupę zrobił na ministerialnej wycieraczce?
Idzie oczywiście o sensacyjną transakcję, która – gdyby Macierewicz był zdrowym na rozumie biznesmenem – mogłaby stać się najbardziej opłacalnym biznesem w polskim handlu militarnym. Gdy dotarła do MON-u wieść wywiadowcza, że egipskie okręty są na sprzedaż, niedrogo, bo za dolara, trzeba było ubiec Rosjan i je samemu kupić. Polskiej armii niespecjalnie by się przydały, bo co robiłaby Obrona Terytorialna na mistralach... Ale można je było wystawić na giełdzie z własną, wyższą ceną, a po udanej sprzedaży kupić flotyllę śmigłowców bojowych. Wyprodukowane we Francji nowoczesne helikopterowce to nówki! Nie były bite ani śmigane, o czym Macierewicz i jego agenci musieli wiedzieć! Dlaczego zatem nie zrobiono żadnego ruchu? Czyżby nasi ulegli dezinformacji? A może egipsko-rosyjski geszeft wymyślił w Moskwie jakiś spryciarz tylko po to, by pół Europy rżało ze śmiechu z dobrego pana Antoniego i jego wywiadu?
henryk.martenka@angora.com.pl