Do końca świata i jeden dzień dłużej
Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy gra od ćwierćwiecza. Od tego czasu zebrała ponad 720 mln złotych, za które kupiła 555 urządzeń medycznych dla oddziałów kardiochirurgii, 8792 urządzenia dla oddziałów geriatrycznych, 1027 sztuk sprzętu i 69 samochodów dziecięcych hospicjów oraz stworzyła 80 punktów diagnostyki onkologicznej dzieci. W tym roku 15 stycznia odbędzie się 25. Finał wyjątkowej akcji charytatywnej w historii Polski.
Lawina ofiarności
Był rok 1992. W Klinice Kardiochirurgii warszawskiego Centrum Zdrowia Dziecka zepsuł się drogi sprzęt niezbędny przy przeprowadzaniu operacji wad wrodzonych serca. Nie było pieniędzy na zakup nowego. Lekarze Bohdan Maruszewski i Piotr Burczyński postanowili zmobilizować do pomocy finansowej Polaków mieszkających za granicą. Wpadli na pomysł zrobienia filmu o działalności kliniki. – Wiele dzieci czeka na operację. Każdego roku rodzą się następne. Dar Twojego serca może być darem życia – brzmiało przesłanie dokumentu. Jurek Owsiak miał wówczas 39 lat i popularność, jaką zdobył za sprawą Towarzystwa Przyjaciół Chińskich Ręczników, udziału w koncertach zespołu Voo Voo i prowadzeniu zwariowanego programu „Róbta, co chceta” w publicznej telewizji. Miał też własną audycję o wdzięcznej nazwie „Brum”, nadawaną na falach Programu III Polskiego Radia. Kiedy obejrzał film, rzucił apel o pomoc. – Trzeba zebrać sumę 500 milionów złotych (od red. – starych złotych). Jeśli nam się uda, będzie to po prostu wspaniała rzecz – oznajmił na antenie. – Tak ruszyła lawina ofiarności – opowiada Owsiak. Posiadanie konta bankowego było wtedy rzadkością, ludzie zaczęli więc wysyłać gotówkę pocztą, w kopertach na adres radiowej Trójki i TVP. W każdym odcinku programu Jurek prezentował stosy banknotów przeliczonych i spiętych w paczki zwykłymi gumkami recepturkami. Widok rosnących gór pieniędzy motywował następnych widzów i słuchaczy. Z tygodnia na tydzień kasy przybywało. Tę akcję, w której Polacy otworzyli serca i kieszenie, trzeba było jakoś podsumować, zakończyć, uczcić, więc Owsiak z Walterem Chełstowskim, przyjacielem i reżyserem „Róbta, co chceta”, wymyślili wielki ogólnopolski finał transmitowany przez telewizję. Swoją ideą podzielili się z dyrektorem Programu II TVP Maciejem Domańskim. – Nie bardzo wierzył, że finał może wyjść, więc chyba trochę na odczepnego powiedział: „Słuchajcie, no chyba, prawdę mówiąc, to w zimie możemy mieć wolne moce przerobowe”. Tak na zasadzie odczepcie się, zróbcie se to w zimie – opowiada Jurek. Domański miał cichą nadzieję, że chłopaki zrezygnują. Zima to kiepski czas na masowe imprezy. A tymczasem oni powiedzieli: OK.
Fortuna w plecaku
– Nie wiedzieliśmy, co z tego wyniknie – mówi doktor Bohdan Maruszewski. – Bardzo chcieliśmy, żeby się udało. 3 stycznia 1993 roku mróz dochodził do -17 st. Kamerzyści biegali po ulicach ze sprzętem ważącym kilkanaście kilogramów. Kamery zamarzały, baterie wyczerpywały się, telewizyjne relacje rwały, zanikał to głos, to obraz. Z arktyczną pogodą zmagali się też wolontariusze. Pieniądze zbierali do pudełek po proszkach do prania, do foliowych torebek i plastikowych worków na śmieci. Oczywiście niezaplombowanych, ale nikt wtedy o plomby nie pytał. – Banknoty trzeba było potem prostować, a nawet prasować – wspominał Jacek Wroński, dziennikarz współpracujący z Orkiestrą. Wolontariusze zamiast identyfikatorów mieli kartki z tekstem odbitym na ksero, który głosił, że ten właśnie człowiek zbiera pieniądze na zbożny cel. Wtedy prowizorka była możliwa, bo wszyscy wszystkim zaufali. Jednym z kwestujących był Wiesław Gołas. Zdumiony i wzruszony potrząsał przed kamerą pokaźną paczką banknotów, którą wręczył mu jakiś pan z dzieckiem. Dwaj chłopcy na warszawskiej Starówce opowiadali o staruszku, który do ich puszki wrzucił wszystko, co miał w portfelu. 100 tysięcy naklejek w kształcie serc rozeszło się w mig. Nie wszyscy darczyńcy mieli szczęście je dostać. We Wrocławiu, gdy zabrakło serduszek, wolontariusze rozdawali czekoladę. W studiu telewizyjnym panował nieopisany chaos. Obok Jurka ubranego odlotowo w czerwone spodnie i żółtą koszulę młodziutka Agata Młynarska w nobliwej czarnej spódniczce, białej bluzce i krawacie spiętym spinką wyglądała jak harcerka. Dekoracje – przedziwne. – Co było w magazynie, to żeśmy brali – opowiadał Owsiak. – Cztery kolumny, nie wiem, po co one były, ale stały. Wielkie choinki, wielkie misie. No, kompletnie z pogranicza fantazji. Jedyne nowoczesne urządzenie to był fax, który wypluwał jakieś wiadomości sensacyjne, że ludzie się świetnie bawią. I był jeden telefon, dosłownie jeden telefon. Widzowie zapominają o tym, że 25 lat temu nie było internetu, nie było telefonów komórkowych (...), więc łączność z narodem była face to face. Ktoś wpadał o godzinie 20 do studia i mówił: Jadę z Kielc. Jadę z Krakowa. Jadę z Radomia. Tu w plecaku mam pełno pieniędzy. Pracownicy telewizji byli w szoku. Po raz pierwszy mieli do czynienia z programem, do którego wchodził, kto chciał, tak po prostu, z ulicy. Owsiak wspomina i płacze: – Patrzę na ludzi, którzy stoją obok mnie, przede mną i nagle zobaczyłem kobietę w berecie, z córką. Córka była niepełnosprawna. Ja do nich podchodzę z mikrofonem, pytając się: A państwo? Bo każdy z czymś przyszedł. I w tym momencie kobieta ściąga obrączkę z ręki i mówi: – To jest po moim mężu. Mój mąż już nie żyje. To jest moja córka, która też potrzebuje pomocy, ale chciałam tę obrączkę dać na to, co tutaj pan robi, co wy robicie. Pocałowałem ją. I mówię sobie tak: Uuu, panie Jurku, żarty się skończyły. To już nie jest zabawa. To już jest coś poważnego...
Na wagę serca
Słowo powaga dla Orkiestry było z początku pojęciem całkiem obcym. Zarówno pierwsza, jak i dwie kolejne zbiórki były organizowane na żywioł. Nikt nie pomyślał nawet, że charytatywną działalność należy zarejestrować. Dopiero w 1997 roku przypomniało o tym Owsiakowi Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. – Dowiedzieliśmy się, że musimy to u nich zgłosić (...). Ale nawet wtedy mogliśmy liczyć na ogromne wsparcie urzędników. To byli mili ludzie, którzy po prostu wykonywali swoje obowiązki. Mówili: „Chcemy, żebyście grali dalej, ale trzeba to sformalizować”. Uczyliśmy się na własnych błędach. Nigdy wcześniej w Polsce nie było przecież żadnego wolontariatu działającego na taką skalę. Byliśmy pierwsi. Nie tylko w Polsce, ale i na świecie.