Prawdziwe życie pianisty
– „Pianista” jest absolutnie identyczny z jego przeżyciami. Adrien Brody (ekranowy Władysław Szpilman – przyp. red.) był na planie precyzyjnie kierowany przez Polańskiego. On jest specyficznym reżyserem, wyjątkowym, jednym z najwybitniejszych w historii kina – aktor, jeśli chce z nim współpracować, musi zrezygnować z własnej osobowości, musi się poddać. Polański pokazywał każdemu aktorowi każdą scenę, jak ma ją zagrać. To dlatego „Pianista” jest tak starannym przeniesieniem wizji Polańskiego na ekran. I dzięki temu, być może, jego dzieło jest tak perfekcyjne i stało się tak ważne w powszechnym zrozumieniu polskiej tragedii wojennej.
– Ojciec dobrze znał Polańskiego?
– Ojciec lubił Polańskiego. Znał jego twórczość, bo przecież w Polsce każdy cywilizowany człowiek musiał ją znać. Był nawet na premierze „Gorzkich godów”. – Znali się osobiście? – Tak. Kiedyś w Los Angeles, gdy tata gościł u Bronisława Kapera (polski kompozytor muzyki filmowej, laureat Oscara za muzykę do filmu „Lily” w 1954 roku – przyp. red.), bodaj po raz pierwszy zjedli razem obiad. Później widywali się w Warszawie, w Klubie Literatów. Tak na marginesie – z samych ciekawych spotkań i znajomości ojca złożylibyśmy ciekawą historię. Opowiadał mi na przykład, jak poznał w Berlinie Alberta Einsteina. – Jak? – Kuzyn ojca był szefem orkiestry kameralnej w Berlinie. Przychodziło tam wielu wybitnych ludzi. Hindemith, Feuermann... I Einstein tam przychodził, „popitolić” na skrzypcach. Dosłownie, bo ponoć pitolił straszliwie.
– Wracając do Polańskiego – czy dzięki znajomości z Władysławem Szpilmanem sprawił, że Brody swoimi gestami, mimiką, głosem choć trochę przypominał panu ojca?
– Nie. Pod tym względem nie bardzo, przynajmniej jeśli chodzi o Władysława Szpilmana, którego ja znałem. Trudno mi zresztą wyobrazić sobie tego Władysława Szpilmana sprzed wojny. Natomiast co do Brody’ego – byłem w Hollywood prawie dwa lata, gdy produkowałem tam album Wendy Lands z piosenkami ojca, wydany teraz przez Polskie Radio – i promowaliśmy z nim film w Ameryce, a Polańskiego, ze zrozumiałych względów, w USA nie było. Wtedy zaprzyjaźniłem się z Adrienem. Pamiętam, jak siedzieliśmy razem na rozdaniu Złotych Globów. Przy jednym stoliku ja, Adrien i zjawiskowo piękna kobieta, od której nie mogłem oderwać wzroku. Zapytałem go potem o nią, a on na to: „Nie wiesz, przecież to Halle Berry!”.
– Każdy mężczyzna wygląda Halle Berry.
– No tak, teraz już wiem. Muszę dodać, że Brody to bardzo zdolny aktor, a w „Pianiście” pokazał aktorstwo najwyższej próby. Z tego, co słyszałem, Polański myślał o kilku kandydatach do roli mojego ojca, między innymi o Harrym Connicku jr., który jest nie tylko aktorem, ale i muzykiem. Oraz Ralphie Fiennesie z „Angielskiego pacjenta”. Nie jestem specjalistą od kina, ale wydaje mi się, że Brody świetnie wywiązał się ze swojego zadania. Choć to ocena emocjonalna, osobista.
– Myśli pan, że „Pianista” spodobałby się tytułowemu pianiście?
– Nie mógłby tego filmu zobaczyć, byłoby to dla niego zbyt bolesne przeżycie. Polański czuł, że również dla nas to bardzo delikatna sprawa, dlatego przed premierowym pokazem w Cannes nikomu nie pokazał „Pianisty”. No, prawie nikomu, bo słyszałem, że wyjątek zrobił dla prezydenta Busha. – George’a W. Busha? – Tak, on mieszkał wtedy w hotelu Marriott, Polański też wynajmował tam apartament. Ale chodzi o to, że aktorzy, producenci, również moi bliscy – wszyscy „Pianistę” zobaczyli w całości w Cannes. I dla mnie na przykład niezwykła była możliwość zetknięcia się z rodziną, której nigdy nie poznałem. Z rodzicami ojca, czyli moimi dziadkami, z jego bratem – moim wujem Henrykiem, z którym tata pisał piosenki... Sceny z tego filmu w pewnym sensie zastąpiły mi wspomnienia, których nie miałem. Pan ma dziadków? – Już nie. – To proszę sobie wyobrazić, że od dzieciństwa nie ma pan nikogo z jednej strony. Ani jednej osoby oprócz ojca. W pewnym czasie, w pewnych kręgach w Polsce to było normalne, bo jak ludzie nie zginęli we wrześniu ’39, to zostali zgładzeni w obozie lub łapance, albo polegli w partyzantce. Niewiele było rodzin w Polsce, które nie były w ten sposób naznaczone. I dzięki „Pianiście”, uniwersalnie, niemal wyłącznie dzięki temu filmowi, to nieszczęście, które spadło na nasz kraj, stało się bliskie i zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną.
– Na tym zależało?
– To oczywiste. Jestem dziś gościem w niemieckiej szkole. panu wie, jak najbardziej Wchodzę do klasy, tam kilku Niemców na 30 osób nie ma spadkobierców wojennego cierpienia. Są muzułmanie, jest cały przegląd narodowości i co? I oni wszyscy ten film widzieli i płakali. Książka ojca, na podstawie której powstał „Pianista”, wyszła w 40 językach. Właśnie podpisałem wydanie w Słowenii i Turcji. Jakiś czas temu wrzuciłem do YouTube’a film z ojcem grającym Nokturn Chopina. Obejrzało go 3,5 miliona ludzi. Ten fenomen nie przestaje mnie zaskakiwać.
– Trudno mi uwierzyć, że pan sam dopiero jako 12-latek poznał prawdę o wojennym dramacie ojca i reszty rodziny Szpilmanów.
– Tak było! Żyłem w Warszawie i nikt specjalnie nie uświadamiał mnie, że jestem Żydem. A gdy ktoś to już zrobił, nie traktowałem tego poważnie, myślałem, że po prostu chce mnie obrazić. Pewne rzeczy zacząłem uświadamiać sobie dopiero po wydarzeniach z marca 1968 roku. U mnie w domu, u ciotki na regale też zauważyłem książkę: „Śmierć miasta”. Autor: Władysław Szpilman.
– I to z książki dowiedział się pan...?
– Tak, z książki. Bo wie pan, nas wychowywano w dużym dystansie do tego, co robił i co przeżył ojciec. Jego kariera nigdy nie była dla mnie obiektem fascynacji, bo tata sam traktował to tylko jako pracę. Więc przeczytałem tę książkę jako 12-latek, później oswajałem się z tą historią i długo nie miałem śmiałości, by zadawać pytania. Do „Śmierci miasta” powróciłem po latach, myśląc o ponownym wydaniu. Ale gdy do tego usiadłem, okazało się, że ów pamiętnik, choć faktograficznie znakomity, po prostu nie ma dobrego poziomu literackiego, na co zresztą narzekali wydawcy. Skontaktowałem się z Jerzym Waldorffem. Pytam, czy poprawiłby polskie wydanie. On na to: „Poprawić? Nie trzeba”. Po dwóch dniach oddzwonił: „Tak, to trzeba zrobić, ale ja nie mam siły. Niech pan się do tego zabierze”. „Ja? Ja jestem dentystą, a nie literatem”. Waldorff rzucił tylko: „Spokojnie, pan sobie z tym najlepiej poradzi”. Zajęło mi to pół roku. W 1998 r. w Niemczech debiutował „Pianista”, 2 lata później książka trafiła do Polski.
– Udało się panu pomówić z ojcem o wydarzeniach, które opisał?
– Zdążyłem, na szczęście. Z naszym życiem bywa tak, że synowie tracą ojców, z którymi nie nawiązali bliższych kontaktów. Nigdy. Nowe wydanie „Pianisty” to było coś, co Andrzej Szpilman mógł zrobić najlepiej dla Władysława Szpilmana. Po premierze książki przejechaliśmy z tatą przez Niemcy, od jednego spotkania z czytelnikami do drugiego. Mieliśmy mnóstwo czasu, wieczorami chadzaliśmy razem na wódkę, na piwo, na kotleta i nadrabialiśmy to wszystko, co wcześniej nam uciekło. Wtedy, przysięgam – z własnym ojcem raz jeszcze przeżyłem młodość. Jego i swoją. Wspaniałe. Nigdy tego nie zapomnę.
– A jakim był ojcem w czasach pańskiej pierwszej młodości?
– Świetnym, bardzo kochającym. To był spokojny człowiek, tolerancyjny. Nigdy do niczego mnie nie przymuszał, rozumiał, że gdy czegoś nie chcę, to nie, moja sprawa. Gdy nocowały u mnie koleżanki, rano jedliśmy razem śniadanie. Dlatego do samego wyjazdu za granicę mieszkałem z rodzicami.
– Czego się pan o nim dowiedział później, spędzając z nim więcej czasu?
– Na przykład zapytałem go kiedyś: „Co cię w tych gruzach Warszawy trzymało przy życiu?”. Co? Muzyka. Tylko muzyka i to pod każdym względem. Nie tylko jako ucieczka, jako miejsce, w którym można było się schować myślami. Ale przecież ludzie z Polskiego Radia, którzy byli z ojcem muzycznie powiązani, albo inni, którzy podziwiali go jako artystę, pomagali mu przez całą wojnę. Muzyka ocaliła mu życie, gdy w gruzach Warszawy spotkał Wilma Hosenfelda, niemieckiego oficera, który dostarczał mu jedzenie.
– A czy ojciec opowiadał o rodzinnych stronach?
– O Sosnowcu? Pan nawet nie wie, ile ja się o nim nasłuchałem. Dla mojego dziadka Samuela, znakomitego skrzypka, Sosnowiec był najlepszym miejscem na ziemi! Całe życie żałował, że z niego wyjechał – narzekał na Warszawę, nigdy jej nie lubił i tym mocniej idealizował wspomnienia o Sosnowcu. Między innymi dlatego Samuel nie chciał za mocno oddalać się od rodzinnego miasta, licząc, że jeszcze do niego wróci. W Sosnowcu było mu dobrze, powtarzał, że tam ludzie naprawdę kochali muzykę i cenili jego grę, skrzypka orkiestry zespołu operowego przy katowickim Teatrze Polskim. No i piwo... Ono w Sosnowcu było ponoć najlepsze, bo w Warszawie, jak twierdził, serwowano zamiast piwa obrzydliwą lurę. Babcia natomiast była pianistką, grała w sosnowieckim teatrze.
–W Sosnowcu do dziś stoi kamienica, w której wychował się i uczył się gry Władysław Szpilman.
– Targowa 18, pamiętam. Dziadkowie wyjechali do Warszawy dopiero po 1935 roku, gdy ojciec dostał pracę w Polskim Radiu. Ojciec też miał do tego Sosnowca słabość. On też nigdy by z niego nie wyjechał, gdyby nie to, że musiał przeć naprzód. Zresztą, po Warszawie jego