Raczej się nie piwniczyłem
...mówi poeta i kompozytor Leszek Długosz.
– Po lekturze pańskich memuarów są dwa wyjścia: albo się rozpłakać z żalu za szczęsnym czasem, który nie wróci, albo się upić i śpiewać „Jaka szkoda, jaka szkoda, jaka szkoda...”. Co radzi poeta – płakać czy pić?
– Na pewno nie płakać, i tak nie pomoże. A co do picia – w dobrym towarzystwie czemu nie? Właśnie mi się przypomniał prezent, jakim kilka lat temu obdarował mnie pewien zacny krakowski dom. Był to trochę uszkodzony, ale cudnej urody kieliszek, który według wszelkich poświadczeń należał do Józefy Singer, sportretowanej jako Rachela przez Wyspiańskiego w „Weselu”. Napiwszy się z niego, napisałem wiersz o tym, jak się zmienia świat, gdy się pije wino z takiego kieliszka. Ludzie pięknieją, wszystko pięknieje...
– „Piękni nastoletni” nie znają słowa szczęsny, którego użył pan w tytule książki. Tzw. młodzieżowy target nie ma pojęcia, o co chodzi.
– Leciałem niedawno samolotem z chłopakiem z okolic Krakowa. Udawał się na Cypr, do pracy. Miał 22, może 23 lata. Sympatyczny młodzieniec, dobrze wyglądający. Wdaliśmy się w rozmowę i okazało się, że on nic a nic nie wie o Piwnicy pod Baranami. A jeszcze bardziej zdumiało mnie to, że nigdy nie słyszał o takiej artystce, jak Ewa Demarczyk. No cóż, Młynarski proroczo wyśpiewał: „Przyszedł walec i wyrównał”. Ale nie napisałem tej książki dla... Jak pani to określiła?
– Target młodzieżowy – docelowa, z punktu widzenia nadawcy, grupa odbiorców. Tak się teraz mówi.
– No więc, nie o ten „target” mi szło. Pisałem dla siebie i dla przyjaciół, którzy uczestniczyli w nieprawdopodobnej przygodzie nieprawdopodobnie twórczego i szalonego środowiska, jakim była Piwnica pod Baranami. Moim „targetem czytelniczym” była też grupa, którą dzisiaj można zaliczyć do tzw. zubożałej inteligencji – ludzie posiadający bagaż kulturowy. Pamiętający, co było i jakie to było, którzy oglądając stare, pożółkłe fotografie, czują smak słowa szczęsny.
– À propos fotografii... W książce jest ich bez liku – archiwalne zdjęcia z występów kabaretu, reprodukcje obrazów i rysunków piwniczan, ich listy, liściki, wizytówki i dziesiątki innych bibelotów. Jak pan to wszystko zdobył?
– Sam mam sporo w sobie z chomika, ale ogromnie dużo zawdzięczam żonie, Basi de domo Sudnik-Hrynkiewicz, która w tamtym czasie przez prawie 10 lat była impresariem i kierownikiem organizacyjnym Piwnicy. Zajmowała się załatwianiem spraw administracyjnych, biletami, honorariami piwniczan, obłaskawianiem cenzury, organizowaniem krajowych i zagranicznych wyjazdów zespołu itd., itd. Po tym czasie w naszym domu zostało kilka walizek „piwnicznych zbiorów”. Sporo materiałów dostałem od znajomych, którzy wiedzieli, że pracuję nad wspomnieniami o Piwnicy. Najwspanialszy pakiet, nieznane i niepublikowane dotąd zdjęcia z występów kabaretu, podarował mi Andrzej Kobos, wtedy pracownik naukowy Instytutu Fizyki Jądrowej w Bronowicach. Bywał w Piwnicy w latach 60. i z początkiem 70. niemal na każdym programie. Wiedzieliśmy, że jego pasją jest fotografowanie. Nie rozstawał się z aparatem, wciąż robił nam zdjęcia, ale efektów nikt nigdy wtedy nie widział. A potem Andrzej po cichutku zniknął z Polski i osiadł w Kanadzie. Wielką kopertę z tymi fotografiami wręczył mi, kiedy się spotkaliśmy 21 lat temu na moim recitalu w Edmonton. Niepozowane, prawdziwe obrazy nas z tamtych lat. Jedyny w swoim rodzaju dokument.
– W pańskich wspomnieniach jest scena jak z koszmaru sennego – opis likwidacji słynnego mieszkania Janiny Garyckiej i Piotra Skrzyneckiego przy placu na Groblach. Informuje pan, że pamiątki po Piwnicy ładowano do kubłów i... wyrzucano na śmietnik.
– Tak było, niestety. Na początek jednak wyjaśnienie dla tych, którzy o szczęsnym czasie Piwnicy pod Baranami nigdy nie słyszeli. Janina Garycka – doktor polonistyki, scenograf, malarka – była współzałożycielką kabaretu i przez całe lata jego kierownikiem literackim. Kobieta legenda, serce Piwnicy. Do mieszkania na Groblach 12, które zajmowała z dwiema mocno już leciwymi ciotkami, Antosią i Olą, przygarnęła Piotra cztery lata po powstaniu kabaretu, w 1960 roku. Złamał wtedy nogę i trafił do szpitala. Miało być „na krótko”, a było na niemal ćwierć wieku. Jego obecność zamieniła to miejsce w artystyczny salon – klub, centrum spotkań twórców piwnicznych, ich przyjaciół i akolitów. Ściślej mówiąc, był to nocny salon, bo biesiady na Groblach odbywały się dopiero po występach w kabarecie.
– A jeszcze dokładniej – mieścił się ten salon w kuchni doktor Garyckiej.
– Zgadza się. W dodatku, chociaż mieszkanie było usytuowane na parterze kamienicy – wiodła do niego niełatwa do pokonania droga. Najpierw oficjalnie, przez bramę, docierał do swojego pokoju Piotr i uchylał okno, przez które wczołgiwali się zaproszeni goście. Potem trzeba było wyjść na klatkę schodową, wejść na pełne szczurów podwórko i dopiero stamtąd przejść do kuchni. Wędrówka przez mieszkanie nie wchodziła w grę, ponieważ trasa wiodłaby przez pokój Janiny, a ona – bywało – trochę się irytowała nadmiarem gości i biesiadami, które trwały do świtu. No cóż, Janina ani nie paliła, ani nie piła. Trudno jej było zaakceptować styl tych nocnych „sympozjów”.
– Legenda głosi, że zaszczytu biesiadowania na Groblach dostępowali nieliczni. Najpierw trzeba było usłyszeć od Piotra Skrzyneckiego: Przyjdź na Groble po programie, a następnie po drodze zgubić tych, którzy nie zostali zaproszeni.
– Sporo czasu to zajmowało. Dla zmylenia szło się w przeciwnym kierunku albo jakimiś bocznymi uliczkami i podwórkami.
– Jaki klucz obowiązywał przy zapraszaniu gości?
– Nie sądzę, żeby był jakiś stały klucz. Podobnie jak w Piwnicy