Poznać i zrozumieć świat – Ararat, święta góra
Góra to symbol Armenii. Jest głównym elementem herbu państwa. Ale święta dla Ormian góra nie leży na terytorium ich państwa, chociaż widać ją z Erewanu, stolicy Armenii. A także z większości ormiańskich domostw. Dla Ormian jest jednak niedostępna, gdyż Armenia nie ma z Turcją żadnego przejścia granicznego.
Biblijny Noe,
by znaleźć się na szczycie Araratu, czekał w swej arce 40 dni, nim opadły wody potopu. My weszliśmy na szczyt po tygodniu oczekiwania na dobrą pogodę i po trzech dniach wspinaczki. Ararat (5165 m n.p.m.) leży w tureckim Kurdystanie, na styku trzech państw: Turcji, Iranu i Azerbejdżanu. Z racji niepodległościowych dążeń Kurdów to strefa mocno zmilitaryzowana, o czym przekonaliśmy się, będąc co rusz kontrolowani przez uzbrojone po zęby patrole tureckiej żandarmerii i wojska. O atrakcyjności Araratu, oprócz rzecz jasna urody, stanowi legenda mówiąca, że na szczycie Araratu po potopie osiadła arka biblijnego Noego. Ormianie, dla których Ararat jest świętą górą, uważają, że na szczyt w ogóle nie powinno się wchodzić.
Armenia to kraj potomków Noego. Starożytna nazwa obszaru Armenii to Urartu. To pierwszy kraj regionu wspomniany na kartach Biblii. Biblijna nazwa dzisiaj ograniczona jest do słynnej góry. Co jakiś czas świat obiega informacja, że ktoś odkrył na niej pozostałości arki. Prawie wszystkie góry i miasteczka w obrębie Araratu mają nazwy i nawiązania do Noego. Arghuri lub Agora oznaczają sadzenie winnicy, miejsce założenia jej przez Noego. Eczmiodryn – miejsce wylądowania, gdzie w klasztorze przechowywane są pamiątki wydobyte z arki. Erewan znaczy pierwsze pojawienie się, Sharnakh – wioska Noego, zaś Tabriz – statek.
Jako szczyt Ararat nie stanowi większego wyzwania dla alpinistów. Oprócz wysokości, gdzie utrapieniem jest choroba wysokościowa, nie jest trudny techniczne. Ot, długi, męczący trekking, wymagający „tylko” doskonałej kondycji, wytrzymałości, ciepłej wysokogórskiej odzieży, zapasu wody na czterodniową wspinaczkę i raków na ostatnie 150 metrów, gdzie trzeba brnąć przez lodowiec. Do tego kijki trekkingowe i czekan. Trudność wynika raczej z napiętej sytuacji politycznej między Kurdami mieszkającymi u podnóża pasma gór a Turkami. Kurdowie twierdzą, że arka spoczywa na górze smutku, bólu i nie może być poddana świętokradztwu ludzkich oczu. Aby do niej dotrzeć, trzeba być czystym jak dziecko i bez grzechu. Nie przeszkadza im to zatrudniać się jako przewodnicy dla zagranicznych wspinaczy, bo tylko z miejscowym przewodnikiem posiadającym licencję (ale wydaną przez tureckie władze!) można się na górę wspinać.
Wybraliśmy Ararat na cel wspinaczki podekscytowani pięknym mitem (a może prawdą?), lecz marzeniem naszym było zdobycie szczytu.
Do Turcji wyruszyliśmy w szóstkę, w tym dwie panie, które do tej pory po górach nie chodziły. Po kilkudniowej podróży, dotarliśmy do miasta Daybajazit, usytuowanego najbliżej Araratu. 53-tysięczne miasto powitało nas deszczem i widokiem śniegowych chmur w miejscu, gdzie widnieć miała święta góra Ormian.
W wielu tradycjach przewija się wątek potopu. Istnieje ponoć 250 legend z nim związanych. 95 proc. przekazów o pogodowej klęsce mówi o potopie, 88 proc. – o wybranej przez Boga rodzinie, która uratowała się przed zagładą, a ponad połowa z nich opisuje wylądowanie ocalałych na górze.
Świadectwem potopu jest moneta z brązu z ilustracjami Noego i jego rodziny na górze w arce, sprzed 1700 lat, odnaleziona w Turcji. Według Biblii arka osiadła prawdopodobnie na Wielkim Araracie, zwanym Baris, który jest wulkanem o wysokości 5165 m i od czasu potopu już się nie uaktywnił. Góra stoi samotnie; obok znajduje się Mały Ararat, 3225 m. Góra Noego ma wiele nazw: starożytna ormiańska brzmiała Masis Leusar – Góra Arki. Persowie nazywali ją Ararat Kuhi-huh (Góra Noego) lub też Saad Dagh (Błogosławiona Góra).
Jako że lokalne starostwo i żandarmeria, gdzie mieliśmy zgłosić wyprawę, były zamknięte, tuż za miastem znaleźliśmy kemping Lazar. Przez to, że ziemia była rozmiękła od deszczu, a z góry siąpił zimny deszcz, nie zdecydowaliśmy się rozbijać namiotów, by nie dźwigać ich namokniętych na szczyt. Właściciel kempingu Osman zgodził się, byśmy przenocowali w płóciennym hangarze, w dzień służącym za stołówkę. Noc okazała się tak zimna, że trzeba było spać w czapkach, karimaty i śpiwory podmakały, a w każdy zakamarek ubrania wciskała się zimna wilgoć.
Mehmet – tak nazywał się nasz przewodnik polecony przez właściciela kem- pingu – jest Kurdem. – Na górze byłem jeszcze... przed urodzeniem, bo mama, będąc ze mną w ciąży, też wspinała się na szczyt – pochwalił się na wstępie.
Niestety, opady deszczu, a w górach śniegu, zmusiły nas do czekania. W wolnych od wspinaczki dniach Mehmet woził nas po kurdyjskich wioskach, odwiedziliśmy też kanion, w którym, jak głosi legenda, leży skamieniały fragment arki Noego. Poznawaliśmy lokalną kuchnię, czyli różne warianty kebabów i potrawy tworzone na bazie bakłażanu, bodajże najważniejszego warzywa w Turcji. Na popitkę nie piwo, jak to w polskich „kebabowniach”, tylko ayran, jogurt z dodatkiem soli i wody. W knajpkach i kawiarniach ulicznych dało się zauważyć mnóstwo mężczyzn popijających herbatę w szklaneczkach. Nad czarką herbaty Kurdowie potrafią siedzieć godzinę.
Zaczęło się rozpogadzać...
– Ale wyżej niż na 3 tysiące metrów was nie zabiorę – zapowiedział Mehmet. – Zbyt trudne warunki, dużo śniegu, a na szczycie może być minus 25 stopni. Nie dacie rady. Wobec takiej zapowiedzi postanowiliśmy potraktować to pierwsze wejście jako rekonesans. Na wysokości trzech tysięcy metrów Mehmet powiedział: – Wracamy, za dwie godziny załamie się pogoda, nie damy rady ani pójść w górę, ani schodzić. Wracaliśmy załamani i zmęczeni. Czyżby rację mieli Ormianie, twierdząc, że Święta Góra jest nie do zdobycia i nie powinno się na nią wchodzić?
Postanowiliśmy zmienić kemping na położony wyżej i wygodniejszy, bo z bungalowami. Kemping Murat w porównaniu z poprzednikiem okazał się „Marriottem”. I – co ważne – niewiele droższym. Na fali zmian postanowiliśmy zmienić też przewodnika. Cuma (wymawia się Dżuma) okazał się chudym żylastym Kurdem w wieku 48 lat, chociaż wyglądał na więcej. – Poprowadzę was na szczyt, ale i tak wszystko zależy od Allacha, czyli od pogody – powiedział.
Wyruszyliśmy nazajutrz. Pod Araratem czekały na nas cztery konie i poganiacze. Konie były chude i żylaste jak Cuma, ale można było na każdego z nich załadować po kilkadziesiąt kilogramów. Stały cierpliwie, a poganiacze ładowali na nie namioty, dwie duże butle gazowe, dziesiątki litrów wody i żywności, obozowy sprzęt. Ładując sprzęt, zastanawialiśmy się, jak radził tu sobie pierwszy Polak, który wszedł na szczyt. Józef Chodźko, były filareta i filomata, geodeta i topograf w służbie rosyjskiej, wspiął się na Ararat w 1850 roku. Prowadził prace topograficzne na ogromnym i wyjątkowo trudnym dla badań terenie. Zdobył górę jako pierwszy Polak i drugi w historii człowiek. Wcześniej, w roku 1829, jako pierwszy wspiął się na nią niemiecki naukowiec dr Johan Jacob Parrot.
Krok za krokiem pokonywaliśmy wysokość. Na każdy krok przypadało kilka oddechów. Im wyżej, tym tych odde-