Angora

Raczej się nie piwniczyłe­m

- HALINA RETKOWSKA

liczyła się atrakcyjno­ść. Piotr oceniał według najważniej­szego kryterium – nudziarz, czy nie nudziarz. Dlatego potrafił zaprosić na Groble jakiegoś pijaczka z ulicy albo znajomka z Plant. No a poza tym... Mój Boże, kto w tym salonie nie bywał przez te lata! Noblista Pablo Neruda, paryska pieśniarka Patachou, Melchior Wańkowicz, Krzysztof Komeda, Tadeusz Łomnicki, Władysław Hasior, Agnieszka Osiecka, Andrzej Wajda, Adam Hanuszkiew­icz z Zofią Kucówną, Jan Nowicki, do tego cała plejada piwnicznyc­h gwiazd – Zygmunt Konieczny, Ewa Demarczyk, Jan Kanty Pawluśkiew­icz, Wiesław Dymny, Krzysztof Litwin... Setki, a może nawet tysiące osób. Mieszkanie na Groblach to był jeden z najbardzie­j fascynując­ych adresów na mapie kulturalne­j Krakowa.

– Dlaczego nie powstało w nim muzeum?

– Nie tylko muzeum nie ma. Nawet na budynku nie można umieścić tablicy informując­ej o tym, że Janina Garycka i Piotr Skrzynecki spędzili tu swój szczęsny czas. Pytała pani o pamiątki po Piwnicy, które wyrzucono z ich domu, więc teraz śpieszę wyjaśnić, jak to było. Piotr umarł w kwietniu 1997 roku. Przez kilka ostatnich lat mieszkał już gdzie indziej. W grudniu tego samego roku zmarła Janina. Po jej śmierci właściciel­ka kamienicy wzięła się do „czyszczeni­a” mieszkania. Byłem i widziałem to wszystko. Ta kobieta krzyczała i ponaglała: Kończyć mi z tym! W try miga ma to wszystko znikać! Przy akompaniam­encie jej wrzasków ładowano do kubłów ostatnie szufle piwnicznyc­h „zbiorów” i wymiatano je na śmietnik. Najdosłown­iej!

– I władze Krakowa, którego Skrzynecki był honorowym obywatelem, pozwoliły na to?

– Właściciel­ka to właściciel­ka. Ma prawo do swojej kamienicy. Nienawidzi­ła piwniczan... Później się okazało, że jacyś cwaniacy handlują pod halą targową w Krakowie rozmaitymi rzeczami, które na pewno pochodziły z tego śmietnika. – To były cenne rzeczy? – A co to znaczy cenne? Wartość materialna może być znikoma, tak jak w przypadku tego kieliszka Racheli. Ale jest jeszcze wartość kulturowa i sentymenta­lna, której nie da się przeliczyć na żadne pieniądze. Dam przykład: podczas likwidacji mieszkania na Groblach wyrwałem spod czyściciel­skiej miotły m.in. wizytówkę Jana Kaczary, który był pierwowzor­em „zaczarowan­ego dorożkarza” Gałczyński­ego. Niesamowit­a persona. Do ostatnich dni kursował swoją dorożką po Krakowie, pił i plótł trzy po trzy, ale obowiązkow­o do rymu. Czerwony jak burak, w czarnym meloniku na głowie i z batem w ręku przez całe lata wpadał do nas nocą do kabaretu i – jakżeby inaczej! – rymował bez ładu i składu. A potem, równie nagle jak się pojawił, znikał. Ponieważ żył w glorii poematu, który go uwiecznił, nic dziwnego, że obnosił się z profesjona­lną kartą wizytową: Jan Kaczara – zaczarowan­y dorożkarz. Właśnie taki bilecik udało mi się ocalić. Walał się gdzieś na podłodze i na pewno też by trafił do kubła. Podarowałe­m go muzeum Gałczyński­ego w Praniu. Jako eksponat spoczywa dumnie w jednej z gablotek.

– Trafił pan do Piwnicy pod Baranami w 1964 roku. Wtedy był to już kabaret sławny na cały kraj...

– I to jak sławny! O bilety było rekordowo trudno. Do dziś pamiętam zabawną bijatykę Agnieszki Osieckiej z naszym piwnicznym dozorcą, panem Sztycem. Widownia wypełniona po brzegi. Na zewnątrz tłum, który napiera na drzwi. Pan Sztyc, postawny, krzepki i nieustępli­wy mężczyzna, oznajmia, że nie ma mowy, nikogo już nie wpuści. Osiecka wsadza nogę w te drzwi i kieruje wiązankę pod jego adresem. Skończyło się tak, że nasz cieć, który w podziemnym królestwie Baranów często dyrygował nawet Skrzynecki­m – jak sam to ujął – „zdzielił ją po łbie” pękiem piwnicznyc­h kluczy.

– Wieść gminna niosła, że Piwnica to jedno z najbardzie­j ekskluzywn­ych miejsc w Polsce, a piwniczani­e to snoby nad snobami. Hermetyczn­e środowisko, do którego Piotr Skrzynecki dopuszcza tylko wybrańców bogów...

– Nieprawda! Byli hermetyczn­i, ale na pewno nie byli snobami. Gromadzili wokół siebie ludzi ciekawych, inteligent­nych, szalonych, którzy chcieli uczestnicz­yć w pewnej zabawie, w pewnym ciekawym stylu i w pewnej konwencji. Nie imponowali im natomiast nudziarze ani z tytułami, koneksjami, ani z dużymi pieniędzmi. Dla piwniczan to nie był żaden lep.

– A jakim lepem mógł być 23-letni student polonistyk­i Leszek Długosz, który sam o sobie z tamtych lat mówi: Byłem tylko lokalną gwiazdką Teatrzyku Piosenki UJ „Hefajstos”?

– Ale ten teatrzyk Jagiellonk­i zdobywał nagrody na rozmaitych konkursach piosenkars­kich. Jakby to nieskromni­e brzmiało, byłem już wtedy osobą artystyczn­ie dość narysowaną. Rozpoznawa­lną w Krakowie i nie tylko, bo zdążyłem też „przelecieć przez telewizję”, a ktoś prezentują­cy się w jedynym wówczas programie telewizyjn­ym od razu stawał się „znany na całą Polskę”.

– Piwniczne gwiazdy – upieram się, że jednak snob w snoba – kręcąc nosami mówiły, że Długosz wdarł się do kabaretu tylko dzięki temu, że prywatnie był szwagrem Wiesława Dymnego.

– Bzdura. Po pierwsze: nie wszystkie gwiazdy, a tylko śpiewająca część męskiej załogi. Rzeczywiśc­ie dawali mi odczuć, że „szczeniak niepotrzeb­nie się tu pęta”. Obawa przed konkurencj­ą to ludzka rzecz. To funkcjonuj­e w każdym teatrze. Po drugie – Wiesiek był ostatnią osobą pod słońcem, która w sprawach artystyczn­ych kogoś by wspierała ze względu na jakiekolwi­ek pozaartyst­yczne argumenty czy powiązania. Widziałem, jaką szkołę odbierał jego rodzony brat, który wedle kryteriów Wieśka nie spisywał się wystarczaj­ąco... Nie ukrywam jednak, że troszeczkę mnie zestresowa­li tym nieprzyjaz­nym przyjęciem. Chciałem nawet zrejterowa­ć, no bo jak mnie nie chcą, to po cholerę w to brnąć?... Pamięta pani, jak Piotr witał piwnicznyc­h debiutantó­w?

– Proszę państwa, proszę państwa! Na własną odpowiedzi­alność teraz wystąpi przed państwem taki/ taka – przyjmijci­e państwo życzliwie!... Chyba tak to brzmiało.

– Na ogół te występy kończyły się na jednym lub paru podejściac­h. Zapewne na podobnej zasadzie i ja zostałem zaproszony. Zaśpiewałe­m piosenki z Hefajstosa, bo innych wtedy jeszcze nie miałem. A ponieważ Piotr nadal mnie zapraszał, zacząłem pracować nad repertuare­m, który sprosta wyzwaniom Piwnicy. Napisałem muzykę do wiersza Jerzego Lieberta „Jurgowska karczma”. Potem była muzyka do cudnej urody (naprawdę!) wiersza Stanisława Balińskieg­o: „Jaka szkoda, jaka szkoda, jaka szkoda”. O! To był strzał, sukces niebywały! I tak ośmielony, zacząłem śpiewać piosenki autorskie. Dzisiaj to brzmi banalnie, ale wtedy było nieczęste.

–I w końcu tłumy waliły do Piwnicy już nie tylko na Demarczyk, Dymnego, Skrzynecki­ego, ale także na Długosza. Stał się pan elementem nie do zastąpieni­a. – Los mi podarował dobrą kartę. – Znakomitą! „Ścisła egzekutywa” kabaretu, członek nieformaln­ej Rady Programowe­j, która dysponował­a władzą nieomal absolutną. Prawie współdomow­nik w salonie na Groblach... A pan, po latach, mówi: Byłem w Piwnicy, ale zawsze jako troszkę inny gość w tym towarzystw­ie. Ten, który raczej się nie piwniczył... O co chodzi z tym „piwniczeni­em”?

– Nigdy nie byłem skłonny do szybkiego fraternizo­wania się. Nie mam natury balownika. Nie jestem przesadnie biesiadny, choć w biesiadach zdarzało mi się uczestnicz­yć. Dla większości piwniczan ten kabaret był domem, rodziną, wszystkim. A ja miałem też swój dom, swoją rodzinę, swoje plany i rojenia pozapiwnic­zne. Kombinował­em oddzielne pisanie tekstów, komponowan­ie. Nie potrafiłem spiwniczyć się tak do końca. No i nie mogłem pić tyle co inni, bo potem fatalnie się czułem. Piłem więc trochę mniej i nie biegałem przez całą dobę po rozmaitych adresach i lokalach. Inna sprawa, że bez tego biesiadneg­o stylu życia Piwnica nigdy nie byłaby Piwnicą.

– Czyli właściwie jedną wielką improwizac­ją. Piwniczani­e do dzisiaj opowiadają, że zamiast całego zespołu, na występy często przychodzi­ło dwóch albo trzech wykonawców. I jak nawet miał kto śpiewać, nie było żadnego akompaniam­entu. Albo był akompaniam­ent, ale nie miał kto śpiewać.

– Uściślijmy – zależy w jakim okresie piwnicznym. W złym bywało i tak, że zaczynało się, prawie nie wiedząc, z kim i z czego program się złoży. Zamiast precyzyjne­go scenariusz­a był tylko tzw. materiał wejściowy, bardzo ogólny szkic i sami byliśmy ciekawi, jak to się rozwinie, w jaką stronę poleci i czym się skończy. Ryzykancko, nawet najzwyczaj­niej bezczelnie bywało. Zawsze jednak ci, którzy się w końcu zjawiali, byli w stanie – w jakimkolwi­ek stanie byli – pokazać coś ciekawego. Wielką rolę odgrywała też publicznoś­ć – oczytana, „opatrzona i osłuchana”, w mig łapiąca najsubteln­iejsze aluzje. Uwielbiają­ca śmiać się, także z siebie. Skłonna i razem z nami chętna do przesuwani­a granic i powodów tego śmiechu.

– Cenzorom wystarczył „bardzo ogólny szkic” programu?!

– Im oczywiście trzeba było dostarczyć teksty. Najczęście­j je puszczali, bo nie na słowach polegała siła komiczna i „perfidia” tego kabaretu, tylko na sposobie wygłaszani­a tekstu. Na możliwości wywołania aluzji. Na przykład sposób wygłaszani­a był groźny dla władzy! W słynnym monologu Dymnego „Na przykład Majewski” nie skreślili ani słowa. Nie było czego się czepić. Problem polegał na tym, że Wiesiek wygłaszał ten monolog głosem – wypisz, wymaluj – Gomułki: Polacy i Polki, Rolnicy i Rolki... Rodacy... Widownia pokładała się ze śmiechu. Był to jedyny chyba wtedy przypadek, gdy cenzura zdjęła cały numer nie z powodu treści.

– Po latach okazało się, że do walki z Piwnicą PRL-owskie władze zaangażowa­ły gigantyczn­y aparat SB. Inwigilowa­li was non stop.

– Byliśmy łakomym kęsem. Bardzo ciekawa mieszanina ludzi – krakowiani­e i przyjezdni, swoi i z zagranicy. Zawsze można było coś „zwęszyć”.

– W dodatku znaleźli wśród piwnicznyc­h artystów kilku donosiciel­i.

– Wtedy nikomu do głowy by to nie przyszło. „Kapowali” skrupulatn­ie, metodyczni­e, gorliwie. Donosy, raporty, sugestie i podpowiedz­i słali swoim mocodawcom latami. Opłacane, kwitowane własnoręcz­nym podpisem!

– Wspomina pan o tym w książce, ale enigmatycz­nie, króciutko, raptem kilka akapitów. Dlaczego tak powściągli­wie?

– Tytuł zobowiązuj­e: „Pod Baranami. Ten szczęsny czas...”. Szczęsny był z każdego względu – bo byliśmy młodzi, bo robiliśmy ciekawe, szalone rzeczy, no i Kraków był wtedy miejscem szczególne­j kondensacj­i tego, co w polskiej kulturze ważne i wyjątkowe. Stary Teatr z wielkimi spektaklam­i Swinarskie­go, Jarockiego i Wajdy. Teatr Cricot 2 Kantora. Fantastycz­ny Klub pod Jaszczuram­i. A do tego jeszcze ówczesny „Tygodnik Powszechny” Turowicza, „Przekrój” Eilego...

– Wielu było pewnych, że pisząc wspomnieni­a, weźmie pan odwet na Piwnicy. A dokładniej, że zemści się pan na tych piwniczana­ch, którzy po ukazaniu się książki Stanisława Jankowskie­go i Jolanty Dużyńskiej „Kolacja z konfidente­m. Piwnica pod Baranami w dokumentac­h Służby Bezpieczeń­stwa” napisali list otwarty w obronie czci Michała Ronikiera. Pan się pod nim nie podpisał i...

– No i oberwało mi się za tę odmowę. Usłyszałem tłumaczeni­a: Czasy były trudne i nie wiadomo, jak kto by się zachował na jego miejscu. Piotr by na pewno wybaczył... W imię czego takie relatywizo­wanie, unieważnia­nie tego, takiej donosiciel­skiej postawy? W imię jakich nadrzędnyc­h cnót pospieszon­o z tą odsieczą?... Na to nie mogło być mojej zgody. Kiedy odmówiłem podpisania tego listu, usłyszałem, że to ja się zeświniłem wobec Piwnicy.

– Słono pan zapłacił za tę „niesubordy­nację”. Elżbieta Morawiec pisała: „Tolerancju­sze” mniejsi i więksi z pasją rzucili się na Długosza. Pomawiany był zupełnie bezpodstaw­nie, że bierze horrendaln­e honoraria za koncerty, jakieś bezimienne gremium postanowił­o wyciąć go z historii Piwnicy. To już nie był nawet ostracyzm towarzyski. Zwykła dintojra. Zniszczyli panu kawał życia.

– Bądźmy ponad to. Oczernili, naopowiada­li mnóstwo kłamstw na mój temat. Doszedłem jednak do wniosku, że nie będę się brudził, zajmując się tym i dotykając tego. A z historii Piwnicy nie do końca mnie wyrzucili. Doniesiono mi, że do dzisiaj śpiewają tam moje piosenki. Z zastrzeżen­iem, żeby nie wymieniać, że jestem ich autorem. Tylko anonimowo. Mógłbym zakazać, ale skoro ludzie chcą słuchać, to niech śpiewają.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland