Śmierć głośna, śmierć cicha (1)
Tej nocy Wiktor Stern dwukrotnie postanowił zrezygnować z kobiet w swoim życiu i dwukrotnie uznał to za niepotrzebną brawurę. W końcu stanęło na danej sobie obietnicy, że nie będzie się nimi nadmiernie interesował. Przed północą zgodził się, że najlepiej będzie, jeśli to one przestaną interesować się nim. „Będę pisać w leśniczówce, myślał, a «Kurier» niechże przysyła gońca do lasu łagiewnickiego po kolejny odcinek. Nie. W Łagiewnikach jednak znajdą, a Puszcza Białowieska daleko, jutro poszukam czegoś odpowiedniego na mapie. Pojutrze, bo jutro pewnie ból głowy...”.
Jaka noc nadaje się bardziej do podobnych deklaracji, jeśli nie ta kończąca stary rok i zaczynająca nowy.
– Nigdy nie byłam w piękniejszym miejscu. Jesteś kochany, że mnie ze sobą wziąłeś – Marta jeszcze raz wyśpiewała kwestię powtarzaną od chwili, kiedy zostawili płaszcze w szatni. – Tu chyba jest cała Łódź, mam rację? – tym razem, aby podkreślić, jak bardzo jest wdzięczna, oparła głowę na ramieniu Wiktora. Zarumieniona, z błyszczącymi oczyma, patrzyła na zastawione stoły i eleganckie towarzystwo.
Poznał Martę przed tygodniem w sklepie z czekoladkami na Przejeździe. Była tak ładna i sprzedawała je z takim wdziękiem, że postanowił zrobić kawał losowi przeznaczonemu takim jak ona. Zaczął od dentysty. Doktor Danielewicz wstawił jej ząb, który, jak twierdziła, straciła nie przez zaniedbanie, lecz przez cios zadany ręką ojczyma. „Nie chciał tego, po prostu przewróciłam się niefortunnie”. Potem suknia od pani Bubi, która dwa razy w roku jeździła do Paryża i skrzętnie kopiowała najnowsze wzory. To, co do nich potem dodawała od siebie, sprawiało, że plutokracja łódzka ustawiała się do niej w kolejce. Pani Bubi miała słabość do Wiktora, od kiedy jako pierwszej wyjawił jej, czym się skończy romans bohaterów jego powieści. Zamówionej wcześniej sukni nie odebrała wdowa po mecenesie Gronostaju, gdyż niedługo przed sylwestrem poszła w ślady męża. Wiktor nie musiał więc nawet płacić za wypożyczenie, byleby suknia wróciła do zakładu niezniszczona. Po małych poprawkach Marta wyglądała w niej, jakby urodziła się na sali balowej. Nie pamiętał już, która z jego przyjaciółek zostawiła u niego rękawiczki do łokcia. Pasowały jak ulał. „Jeszcze nigdy nie miałam tak długich rękawiczek” – zachwycała się Marta. Wykosztował się więc tylko na buty, ale czerwone pantofelki od Gajderowicza stanowiły wspaniałe dopełnienie całości.
Kiedy weszli na salę w Tabarinie, wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. Wiktor zobaczył zazdrość w oczach zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Wiedział już, że stworzył dzieło sztuki.
Goście wokół dużego stołu, przy którym ich posadzono, zostali wybrani według starannie dobranego klucza. Trzech przedstawicieli łódzkiej palestry, dwóch lekarzy, w tym dyrektor szpitala, i aktorka z mężem bankierem. Bank bliski bankructwa, lecz słowo bankier ciągle wzbudzało szacunek. Najbliżej Wiktora i Marty siedział nieduży mężczyzna z barwnym kotylionem wetkniętym w kieszonkę marynarki. Mecenas Krawczykiewicz był wziętym łódzkim adwokatem. Jego żona Halina, kobieta potężnej postury, jak zwykle zajmowała dwa krzesła. Krawczykiewicz szczególnie zaimponował miastu, kiedy w Teatrze Małym wstawiono dla niej podwójny fotel do pierwszego rzędu. Pani Halina, mimo swojej fizycznej potęgi, była osobą pogodną i jak zauważył Wiktor, tylko ona powitała Martę z uśmiechem. Nieco dalej siedział notariusz Dępski, którego nazwisko z lubością przekręcano na Dupski. Opowiadano o nim, że przyłapany in
flagranti z gimnazjalistą, wykupił się ofiarowaniem jego rodzicom jednej z trzech kamienic na ulicy Widzewskiej. Oczywiście dodawano też zaraz, że cała sprawa na pewno została ukartowana przez ciotkę gimnazjalisty, która przybyła do Łodzi z Odessy.
– Czy to prawda, że pisarze muszą sami przeżyć wszystko to, co opisują? – zapytał Dępski, ośmielony szybko opróżnianymi kieliszkami. – Przekazuję pytanie żony, która jest bardzo nieśmiała.
Wiktor uśmiechnął się do pani Dępskiej, a ona odwzajemniła uśmiech. Przyjemna blondynka w bordowej sukni nie wyglądała na nieśmiałą.
– Jeśli nie wszystko, szanowna pani, to na pewno dużo. Gdybym opisywał na przykład takiego Dyzmę, na pewno musiałbym poznać kogoś takiego.
– Dyzmów u nas wielu, ale pan przecież pisze ciekawiej od Dołęgi-Mostowicza. Pańskie opisy kobiet są tak prawdziwe...
– Ty jesteś pisarzem? – szepnęła mu do ucha Marta.
– Tak. Nazywam się Sienkiewicz. Musiałaś o mnie słyszeć...
Na twarzy Marty pojawiło się miłe jego sercu myślenie, które doprowadziło do owocnych wniosków.
– Żartujesz sobie. Przecież on nie żyje...
Czy Wiktor Orski był pisarzem? Na pewno bardzo chciał tego, aby móc kiedyś siebie tak nazwać. Jego powieści drukowane w odcinkach przyniosły mu pewną sławę i jeszcze większe pieniądze. Jego garsoniera na Brzeźnej została sfotografowana i opisana w „Tygodniku Ilustrowanym” jako jedno z najelegantszych mieszkań w Polsce. A jednak gardził swoją popularnością i jakby się jej wstydził. Dla przyjaciół, o których będzie jeszcze mowa, był człowiekiem, który pisze dzieło życia, które odmieni polską literaturę. Nikomu jednak nie pokazał dotąd ani stronicy.
Kiedy poszli tańczyć, na parkiecie królowała Lena Orlov, która tańczyła tylko ze swoim mężem, królem zazdrośników, ale i rogaczy, jak mówili złośliwi. Orlov, mężczyzna o potężnej tuszy, znany był z tego, że dużo od niego w mieście zależało, a słowo „dużo” miało w Łodzi wagę szczególną. Mawiał o sobie ze śmiechem, że jest baronem kurlandzkim, gdyż w dzieciństwie przejeżdżał przez Kurlandię. Jednak nie tylko dlatego nazwisko Orlov wymawiano z szacunkiem, z jakim zwykle mówi się o orłach wszelkiej maści. O Lenie mówiono tylko, że najpiękniejsza w mieście.
Lena natychmiast dostrzegła poruszenie, jakie wywołało wejście Marty, a jednak nic nie wskazywało, że ją to cokolwiek obeszło. Jeżeli ktoś ją dzisiaj interesował, to tylko Wiktor. Tak bardzo wykręcała się w tańcu, aby ściągnąć na siebie jego wzrok, tak często podprowadzała partnera, aby być blisko, że nie tylko zazdrosny mąż musiałby to zauważyć. Pewnie dlatego Orlov odwrócił żonę plecami do Wiktora i przechylił tak, że jej włosy dotknęły podłogi. Wtedy bacznie mu się przyjrzał i nie było to spojrzenie z gatunku: „wszystkiego najlepszego w Nowym Roku”. Wiktor na wszelki wypadek także zakręcił swoją partnerką i pozwolił, aby to Marta stawiła czoło męskiej niechęci. Nie mógł już tego widzieć, lecz kto wie, czy nie przewidział, że mina Orlova zmieni się w jednej chwili. Przy dźwiękach „La Cumparsity” gromowładny olbrzym stał się obleśnym wujkiem, który obiecuje dużo siostrzeniczce przystępującej do bierzmowania. Na szczęście orkiestra przestała grać.
Kurtyna odsłoniła zegar wskazujący, że do północy jeszcze tylko pięć minut. Na estradę wybiegły girlsy, które ze swoich ciał próbowały utworzyć żywe cyfry. Najłatwiej poszło z jedynką, bo wystarczyła do tego jedna tancerka, za to najwyższa. Stała wyprostowana na scenie, wyciągając przed siebie lekko opuszczone ręce. Wypisz wymaluj jedynka. Nad dziewiątką trudziły się już we trzy, z trójką też nie poszło łatwo. Budowanie ostatniej cyfry pachniało nawet kompromitacją, a goście zaśmiewali się z udanej nieudolności artystek. Aby uspokoić publiczność, na scenę wyszedł konferansjer o wyglądzie starego lwa. Wiktor znał go z widzenia, bo obaj jadali na mieście późne śniadania. Po kolejnym zaczęli się nawet pozdrawiać ukłonem i wymieniać gazetami.
Konferansjer udawał teraz, że nie może otworzyć butelki szampana iw manierze Wertyńskiego mruczał pod nosem coś o roku, który skrada się w ciemności, ale kiedy już przyjdzie, przyniesie wszystkim szczęście i miłość. Wielki zegar kończył odliczać sekundy. Punktualnie o dwunastej konferansjerowi udało się strzelić korkiem, orkiestra zagrała tusz i wszyscy na sali poczęli się obejmować i życzyć sobie, aby ten rok był jeszcze lepszy od poprzedniego. Marta całowała Wiktora z tak piękną wiarą w swoje odmienione życie, że i on postanowił uwierzyć w urodę roku, który się właśnie rozpoczął.
Tancerki stały na scenie w utworzonej ze swoich ciał figurze, która obwieszczała, że oto nadszedł rok TYSIĄC DZIEWIĘĆSET TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY.