Pozytywistka
W latach 30. nastąpił nawrót do arystokratycznych tradycji i na bal sylwestrowy wypadało przyjść w długiej do ziemi sukni z trenem, a co za tym idzie – wybierano raczej wolne dystyngowane tańce. Biżuteria nie zawsze była wskazana. Jeśli suknie miały obszycia z futer albo bogate zdobienia, dodatkowe błyskotki gwarantowały fatalny efekt choinki. Nie tolerowano także sztucznej biżuterii. Lepiej było przyjść bez ozdób, niż narazić się na opinię dyletantki. Ostatecznie tylko najbogatsze uczestniczki zabaw nosiły naszyjniki i kolczyki.
Panowie nie mieli tyle kłopotów z garderobą, ale jednym z jej najważniejszych elementów, obok odpowiednio skrojonego fraka, były białe rękawiczki. Panowie mogli je zdjąć jedynie przy jedzeniu i w czasie gry w karty.
Z reguły bal karnawałowy rozpoczynał się polonezem – w pierwszych rzędach szli najznakomitsi goście. Każda pani zaraz przy wejściu otrzymywała karnet, na którym panowie mogli zapisywać się w kolejce do tańca. Nad powodzeniem imprezy czuwał wodzirej. Dbał, by goście tańczyli, żartowali, bawili się i żeby panny, które nie cieszyły się dużym powodzeniem, jednak poszły na parkiet.
Najswobodniej zachowywali się artyści. Bale środowisk artystycznych słynęły ze skandali i spontanicznego szaleństwa. Podstawą nie były suto zastawione stoły, tylko wódka i inne trunki. Stroje były nieobowiązkowe, a niekiedy bardzo skromne; uczestnicy takich zabaw wspominają, że „czasami obnażające ciało (prawie) w całości”.
Słowa jasnowidza
Biednemu w większości społeczeństwu Polski międzywojennej trudno było przyzwyczaić się do tego, że elity oddają się wręcz „książęcym czy królewskim zabawom”.
Podczas wielu balów, np. na Zamku Królewskim w Warszawie, gości obsługiwali lokaje w historycznych liberiach, a trunki i dania podawano na srebrnej zastawie. Niezapomniane bale karnawałowe organizowano przede wszystkim za prezydentury Ignacego Mościckiego, „wyjątkowego amatora balów”. Oprawa ich była nowoczesna i wystawna. Do wystroju sal angażowano najlepszych architektów i scenografów. Mościcki uczestniczył w balach na Zamku Królewskim w towarzystwie senatorów, korpusu dyplomatycznego, części posłów, a także artystów i generalicji.
Najokazalszy, ostatni przed wojną bal sylwestrowy (1938 – 1939) odbył się w Hotelu Europejskim. Wyśmienite humory dopisywały wszystkim gościom, może z wyjątkiem jednej osoby – słynnego jasnowidza Stefana Ossowieckiego. Mimo przygnębienia, jakie okazywał pod koniec zabawy, nie chcąc straszyć gości, miał oświadczyć przy wyjściu: „Ręczę, że wojny nie będzie!”. Stało się jednak inaczej.
– Jak dzisiaj ocenia pani swój poziom stresu związany z przyjazdem królowej Elżbiety? – W jakiej skali? – Od zera do dziesięciu. – 20 (śmiech). Stres był gigantyczny. Spotykałam się z naszymi byłymi ambasadorami w Wielkiej Brytanii, m.in. z ambasadorem Janem Wojciechem Piekarskim, a Ambasadę Wielkiej Brytanii w Warszawie poprosiłam o przysłanie mi materiałów na temat ubiorów królowej. Zrobiłam research, jak inne pierwsze damy się ubierały, jakie obowiązują zasady dotyczące noszenia rękawiczek – kiedy się je zdejmuje, a kiedy wkłada – i kapelusza, dowiedziałam się, jaki on powinien być, jakie ma mieć rondo itd. Wiele czytałam, spotykałam się z mądrymi osobami i w ten sposób rodził się pomysł na moje stroje.
„No dobrze, pomińmy strój – myślałam – ale co będzie dalej, jak już powitamy Jej Wysokość królową Elżbietę i usiądziemy w Sali Białej... Jak będzie wyglądała nasza rozmowa?”. Już wiedziałam, że to królowa pierwsza zagaja oraz że nie można mówić na temat polityki. Dochodziły do tego dziesiątki różnych rzeczy, bo obowiązywał nas nie tylko protokół dyplomatyczny, ale i dworski. – Tortury? – Otóż nie, pierwsze lody szybko zostały przełamane, a królowa okazała się czarującą kobietą. Wiedziała, że jest naszym pierwszym gościem, w związku z tym była ujmująca, uśmiechnięta. Podobnie jak książę Filip, który przez dwa dni wizyty Jej Wysokości stał się moim partnerem.
Kolacja była wspaniała. Wszystkie potrawy na najwyższym poziomie. Ale jeszcze przed wyjściem na kolację przeżyłam kolejny stres.
Królowa usiadła na zapleczu gabinetu, który urządził mąż. Stały tam nowo zakupione kanapy, a w kominku palił się ogień. I wtedy królowa zapytała, gdzie mieszkamy. „Piętro wyżej” – odpowiedzieliśmy. „Ach, i mają państwo jedną córkę” – zauważyła Jej Wysokość. „Tak”. „A to bardzo miło byłoby ją poznać”... Posłaliśmy szefa ochrony po 15-letnią wtedy Oleńkę, a ja, znając styl ubierania się naszej córki, cały czas myślałam: „Boże, co to moje dziecko na siebie włoży...”.
– Nie omówili państwo z Olą takiej ewentualności wcześniej?
– Nie. Dziecko nie miało uczestniczyć w żadnym ze spotkań, a był to czas, kiedy Oleńka była taką szarą myszą. Starała się tak ubierać, żeby się wtopić w tłum. Jedyne, co ją wyróżniało, to buty – wściekle pomarańczowe martensy, które nosiła przez cztery lata aż do zdarcia czubów.
Chodziła w długich, szarych spódnicach i rozciągniętych swetrach, więc miałam wszelkie powody do obaw. Tymczasem dziecko roztropnie wybrało długą granatową sukienkę z wzorkiem w łączkę i biało-czerwone sandałki. Widziałam, że jest zestresowana, ale pięknie dygnęła przed Jej Wysokością i ładnie po angielsku porozmawiały. To chyba był najbardziej stresujący moment tego wieczoru. Nie martwiłam się o swoją fryzurę, o rękawiczki, o nic... Tylko o to, jak przyjdzie ubrana Ola i jak się zachowa. A ona wypadła fantastycznie!
Muszę przyznać, że przez te dziesięć lat prezydentury Ola nigdy nie sprawiła nam kłopotów.
Chroniliśmy ją, zwłaszcza kiedy była młodsza, w czasie pierwszej kadencji męża. Ola nie brała wtedy udziału w żadnych oficjalnych uroczystościach, poza wizytą u Ojca Świętego Jana Pawła II.
– To prawda, zdjęć Oli nie było w mediach.
–W czasie pierwszej kampanii wyborczej męża nie byłam zbyt aktywna, tym bardziej więc nie miałam zamiaru włączać Oli w jakiekolwiek działania. Chcieliśmy, żeby była niewidoczna, i uważam to za mądre posunięcie. Ola była nierozpoznawalna – nikt nie wiedział, że jest córką urzędującego prezydenta. W liceum miała wspaniałego dyrektora Aureliusza Leżańskiego, który zgodził się na pomysł mój i ochrony, by w czasie podróży po Polsce dysponowa- ła legitymacją wystawioną na inne nazwisko (...).
– Podobno rodzice mówili na panią „Włodek”. Pani – kwintesencja kobiecości i męskie imię?
– Mieszkaliśmy w „chłopczyńskim” bloku, większość sąsiadów miała synów, z którymi się kolegowałam. Wyglądałam jak chłopak i chodziłam ubrana jak chłopak – latem najlepiej się czułam w krótkich spodniach i sandałach (...). Byłam przeciwieństwem sióstr: starsza, na którą wszyscy mówili „Niusia”, miała uczesanego loka, Alunia urodziła się z pięknymi czarnymi włosami i od razu została „Lalą”, „Laleczką”, a ja byłam „Włodkiem”. To były czasy, kiedy jak coś się psuło, to się to naprawiało. Także małżeństwa (...).
O ile mama była serdeczna i łagodna, o tyle tata był wobec nas surowy i wymagający. W tym czasie studiował w Warszawie, wiele godzin spędzał w pociągach, a jak wracał, sprawdzał, czy odrobiłyśmy lekcje, czy mamy porządek w szafach. O dwudziestej, raz dwa, miałyśmy być w łóżkach.
Tata w 1943 r., w czasie pogromów na Wołyniu, przeszedł gehennę. Urodził się w Borszczówce, polskiej osadzie, i był świadkiem bestialskich zbrodni dokonanych wspólnie przez Niemców i Ukraińców na mieszkańcach. Życie straciło kilkaset osób, z których jednych spalono w stodole, a innych zakopano we wspólnej mogile. Zginęła tam część rodziny taty wraz z jedną z sióstr i jej czteroletnią córeczką Zosią. Tata to wszystko widział. – Jak udało mu się ocaleć? – Niemcy kazali tacie gnać bydło. Po drodze zobaczył rurę, rodzaj drenażu, taki mostek, i w niej się schował. Dzięki temu przetrwał. Dom dziadków stał na obrzeżach wioski. Zanim Niemcy do niego doszli, rodzina zdążyła wynieść moją chorą babcię razem