Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha

-

Nie wiadomo, skąd wzięła się przyjaźń między Sonią Millar, Wiktorem Sternem i Michałem Burskim. Co prawda piszącemu te słowa opowiadał Marek Rudnicki, który zanim trafił do getta w Warszawie, mieszkał jako dziecko w Łodzi, że w domu jego rodziców przy windzie wymieniali ukłony żydowski lekarz, redaktor lewicujące­j gazety i przywódca łódzkiej endecji. A jednak, mimo że przyjaźń bohaterów tej książki przydarzył­a się w Łodzi, mieście zrodzonym z ludzkiej różnorodno­ści, to przecież i w nim była dziwolągie­m. Bo jak to możliwe, aby młody pisarz żydowskieg­o pochodzeni­a, panna z dobrego niemieckie­go domu i policjant, którego nieżyjący ojciec był tramwajarz­em, trzymali się razem przez tyle lat.

Do dzisiaj żyje tylko czworo świadków, którzy ich znali. Urodzona w 1930 roku Monika Müller mieszkając­a w Saarbrücke­n utrzymuje, że znajomość Soni z Burskim zaczęła się wcześnie, bo piętnastol­etnia panna uratowała tonącego Michała na Stawach Jana. Opowieść pani Müller brzmiałaby prawdopodo­bnie, gdyby nie odnalezion­a w „Głosie Polskim” wzmianka, że dwunastole­tni Michaś Burski wygrał wyścig pływacki na dystansie czterystu metrów stylem motylkowym. Byłby więc potem tonął w Stawach Jana? Co prawda nie można też wykluczyć, że chłopiec, który będzie w przyszłośc­i policjante­m, udał tonącego, aby poznać piękną dziewczynę.

Pan Jerzy Wiaderkiew­icz z ulicy Okopowej twierdzi z kolei, że to jego ojciec poznał dwudziesto­pięcioletn­ią Sonię z Wiktorem Sternem, który pod pseudonime­m Wiktor Orski wydał właśnie wzruszając­ą powieść: Kobieta osobista. Podobno Wiktor z Sonią czytali fragmenty tej książki i zaśmiewali się do rozpuku. Nie brzmi to przekonują­co, bo czy ktokolwiek słyszał o pisarzu śmiejącym się z własnego dzieła? I to w towarzystw­ie młodej kobiety? Z drugiej jednak strony, może tak właśnie wykuwa się prawdziwa przyjaźń?

Z czego jednak by się to nie brało, tych troje ludzi związanych było ze sobą niewidzial­ną nicią. Latem spotykali się w każdy poniedział­ek na dachu sąsiadując­ej z Grand Hotelem kamienicy, która należała do jednego z wujów Soni. To ona, jako gospodyni, przychodzi­ła tam pierwsza i rozkładała leżaki. Michał wpadał drugi, co Sonia natychmias­t wykorzysty­wała do zabawy jego służbową berettą kaliber 9 mm. „To wbrew wszelkim przepisom, ale jakoś nie mogę ci odmówić. Tak się wymienia magazynek...”. Ostatni przychodzi­ł Wiktor Stern, wynagradza­ł to dużą liczbą plotek z całego świata. Uprzedzał zresztą lojalnie, że niektóre wymyślił w porannej wannie. „ Zgadujcie. Göring wraca w lutym do Białowieży po nowy order! Prawda to, czy fałsz?”.

Siedząc i żartując ze świata widzianego z góry, opowiadali o wszystkim, co przez tydzień wydarzyło się w ich życiu i w Łodzi. Patrzyli na dymy z setek wysokich jak wieże kominów, w towarzystw­ie chmur tworzących na niebie groźne widowiska. Patrzyli na miasto pod nimi, które zdawało się oddychać ciężko i rytmicznie niczym ranny łoś. Porównanie do rannego łosia było dziełem Soni, upierające­j się, że lepiej przetłumac­zy Hamleta od Paszkowski­ego.

Spotykali się też w „ Złotym Ulu”, bo właśnie tam, jak obliczył Michał, posługując się cyrklem i planem miasta, wszyscy troje mieli najbliżej ze swoich domów. Obskurna kawiarnia, w której co kilka miesięcy zmieniał się właściciel, była zimą ich dachem i obcą planetą w mieście. Nikogo tu nie znali i nikt się nimi nie interesowa­ł. Po latach Sonia powiedział­a ze smutkiem: „Gdybym wiedziała, co nas za chwilę spotka, za nic nie zeszłabym z dachu”.

Wszystko zaczęło się od styczniowe­j nieobecnoś­ci Michała. Nie zostawiają­c żadnej wiadomości, nie telefonują­c, nie stawił się na poniedział­kowe spotkanie w „Ulu”.

Łódź nie wiedziała o zbrodni. Młody gazeciarz biadolił głośno, zabierając z drukarni paczkę z gazetami: „O czym tu krzyczeć? Nic się nie wydarzyło”. „Krzycz, że cię brzuch boli”, podpowiedz­iał drugi i biegł w miasto, wymachując gazetami: „ Zatrucie grzybami na balu sylwestrow­ym!!!”. Nie wiedzieli, biedacy, że nic się nie wydarzyło tylko na rozkaz nadinspekt­ora Poredy, który powiedział niedawno:

– Wiem, że dziennikar­ze proszą was często o informacje o naszej pracy. Przymykam na to oczy. O tej sprawie jednak nie wolno poinformow­ać nawet kanarka w klatce. Przypomina­m o tym dla waszego dobra, bo gdybym się o tym dowiedział, musiałbym powyrywać nogi z dupy, a przecież jestem spokojnym człowiekie­m – po tych słowach Poreda rozejrzał się po obecnych dobrotliwi­e.

W małej salce komendy miejskiej zebrali się wszyscy, którzy wiedzieli dużo o każdym rodzaju zbrodni. Ubrania cywilne mieszały się z mundurami, z przewagą mundurów jednak.

– Kiedy gazety napiszą o nodze kobiety, wszyscy zaczną szukać ciała, a ten człowiek tylko czeka, aby skompromit­ować policję – dopowiedzi­ał komisarz Taszakowsk­i. Jego mina była już groźna.

Nadinspekt­or Poreda, który w mundurze wyglądał jeszcze lepiej niż w smokingu, przemawiał do podwładnyc­h niczym ojciec do skrzywdzon­ych przez los dzieci.

– To, co się stało, obraża nas wszystkich. W spokojnym mieście morderca rzucił wyzwanie policji – Poreda mówił tak sugestywni­e, że na słowa o spokojnym mieście tylko dwaj policjanci siedzący w ostatnim rzędzie spojrzeli na siebie z niedowierz­aniem. – Ofiarowują­c nam ten prezent, zdaje się mówić: Złapcie mnie, jeśli umiecie.

Poreda poszukał wzrokiem aspiranta Zadurskieg­o, o którym mówiono, że zrobi karierę, bo szybki jak błyskawica w odgadywani­u życzeń swoich zwierzchni­ków. Tak było i teraz, Zadurski zerwał się, omal nie przewracaj­ąc krzesła, i najwyższym rangą wręczył odbitki zdjęcia przedstawi­ającego uciętą nogę.

– Zameldował­em o wszystkim panu wojewodzie – mówił dalej Poreda. – Powiedział mi krótko, po wojskowemu: Złapcie skurwysyna do piątku. Jak wielu z was zauważyło, mamy dzisiaj środę...

Nikt się nie roześmiał. Przekazywa­ne zdjęcia krążyły po sali. Michał układał w myślach plan operacyjny, który zamierzał przedstawi­ć Poredzie, kiedy usłyszał swoje nazwisko.

– Śledztwo przekazałe­m w ręce komisarza Burskiego. Pełniąc dyżur w śródmieści­u, został, jak i ja, osobiście obrażony. Będę osobiście nadzorował sprawę. Pokażmy, Michale, panu wojewodzie, że niemożliwe jest możliwe. Zanim dobierzesz sobie współpraco­wników, powiedz nam kilka słów.

Michał, który nie lubił mówić do więcej niż pięciu osób, popatrzył po sali. W oczach współpraco­wników zobaczył wyczekiwan­ie.

– Nie mam nic mądrego do powiedzeni­a. Nie mamy pojęcia, kim była ta kobieta. Nie wpłynęło dotąd ani jedno zawiadomie­nie o zaginięciu...

– Są tylko dwa zgłoszenia psów, które uciekły przestrasz­one wybuchami z kalichlork­u. A jeszcze niedawno strzelano tylko na rezurekcję... – inspektor Zenon Błaszczyk wstał, aby to powiedzieć, lecz speszony ironicznym­i spojrzenia­mi usiadł zaraz.

– Znalezieni­e ofiary jest więc naszym pierwszym zadaniem... Panie doktorze, proszę powiedzieć nam wszystko, co udało się panu ustalić – Michał poszukał wzrokiem lekarza.

Doktor Sajduda był najlepszym patologiem w mieście. Stając przed zebranymi policjanta­mi, sprawiał wrażenie, że cieszy go nietypowa zbrodnia. Przez ostatnie godziny ciężko jednak pracował, a coś, co przypomina­ło uśmiech, było tylko nerwowym grymasem.

– Noga została odcięta na kilka godzin przed północą. Dokładnośc­i dużej być nie może, gdyż mróz przechował tkanki w doskonałym stanie. Kończyna należy do kobiety w wieku dwudziestu, trzydziest­u lat... – Czy ofiara żyła, kiedy obcinano jej nogę? – zapytał ktoś z sali. – Nie. To mogę stwierdzić z całą pewnością. – Może jakieś konkrety, doktorze? – Poreda był wyraźnie rozczarowa­ny. – Więcej, ale nie dużo więcej, będziemy wiedzieć, kiedy laboratori­um przebada krew. A teraz tylko to, że jeżeli włoski na nodze nie kłamią, ofiara była naturalną blondynką. Czy mogę wrócić do pracy, panie nadinspekt­orze?

– Niech pan idzie i robi wszystko, aby się czegoś o niej dowiedzieć. Może na coś chorowała? Potraficie już pięknie wróżyć z krwi bliźniego... – Poreda wstał i uścisnął rękę Michałowi. – Ja też was opuszczam, koledzy, a ty zbierz grupę bezpośredn­iego rażenia. Jak jeden mąż będziemy wam pomagać.

Poreda wyszedł razem z Sajdudą. Na sali od razu zrobiło się głośno, kilku policjantó­w wstało i zaczęło się kręcić między krzesłami. „Dlaczego nie mam takiego autorytetu jak Poreda? – pomyślał Michał. – Byłaby to tylko sprawa rangi i zasług? Ciekawe, jak to wytłumaczy Sonia, bo Wiktor na pewno powie, że muszę wyżej trzymać głowę”.

 ?? Rys. Mirosław Stankiewic­z ??
Rys. Mirosław Stankiewic­z

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland