Banderowcy z mopem
Piotr zbliża się do pięćdziesiątki. Niebieskie wypłowiałe oczy, imponująca łysina. Zwalisty. Jest jedynym właścicielem agencji pośredniczącej w dostarczaniu polskim pracodawcom robotników z Ukrainy, który nie uciekł na hasło „dziennikarz”. – Bo jestem uczciwy – uzasadnia. – Jak mówię, że będzie 10 zł za godzinę, to będzie. Inni mówią 10 zł, płacą 6 zł. Potrącają za stancję i wyżywienie. Taki biznes ma krótkie nogi. Po dwóch miesiącach Ukrainiec sam znajduje spanie i drogę do Biedronki. Zgadzam się, człowiek to towar. Różnica między mną i konkurencją taka, że ja ten towar traktuję po ludzku.
Zaprasza do siebie. Duży dom pod Białymstokiem. W salonie sofy obite białą skórą. Granatowe poduszki i zasłony.
– Żona – przedstawia przysadzistą brunetkę. – Z Ukrainy.
Na oko o 20 lat młodsza, z wieczorowym makijażem, choć zegar wybija dopiero południe. Na haftowanym w czerwone róże obrusie stawia pudełko ptasiego mleczka, karton soku i colę. Wycofuje się do kuchni.
– Na Kresach Polak orał Ukraińcem, nie koniem, bo było taniej – rozpoczyna Piotr. – Ten czas wrócił. Dla Francuza, Niemca, Polaka Ukraina jest dziś tym samym źródłem taniej siły roboczej.
– Naturalnie trzeba uważać. Nie od parady mają flagę żółto-niebieską – podkreśla. – Z żółtym kojarzy się choroba psychiczna. Żółte papiery.
– To przecież kolor zboża. Bogactwa – przypominam. Macha ręką. – Z niebieskim, wiadomo. Niebo. Niebieski ptak.
*** Agłaja ma 43 lata. Pochodzi spod Charkowa, z małego miasteczka nad Udą. Wychodek na zewnątrz. Prąd i gaz w godzinach od do. Nigdy całą dobę. Pensje wystarczają na media. Jedzą to, co się uchowa w chlewiku przed blokiem. Wykopie z działki. Tak, bardzo zdrowo...
W Polsce od roku. Zostawiła męża, matkę, trójkę dzieci. Mąż pije i czasem bije. Nie skarży się, bo jak mężczyzna nie bije, to nie kocha. Decyzja o wyjeździe do Polski była trudna, ale trudno też podawać co dzień zupę cebulową. Choć przepis prosty. Przegotowana woda, drobno siekana surowa cebula, sól, pieprz.
Gdy usłyszała, że Piotr szuka dokładnej niewiasty do wszystkiego, od razu wiedziała: pojedzie. Dziewczynki odchowane. Zupę zrobi matka.
Piotr przywiózł ją do sąsiadów. 2 tys. zł na rękę, lodówka otwarta. I własny pokój. W zamian sprząta, prasuje, gotuje obiady. Co 2 miesiące jeździ do domu z pieniędzmi. Mąż zadowolony. Ona też. W trzecim tygodniu w Polsce rozlała w łazience domestos. Odbarwiły się 4 płytki. Na zielonych szare plamy, nieładnie. Serce jej stawało na myśl, co powie pani. Oczy od płakania spuchły...
– Córka zdolna, chce na studia. Może w Polsce się uda – zmienia temat. – A domestos? – To były płytki z granitu, drogie. Co miesiąc potrącają z pensji 200 zł.
*** Piotr unika pytania, ile kosztuje Ukraińca podróż do polskiego raju.
– Zależy, czy ze Lwowa, czy z Doniecka. 100 albo 1000 dolarów – mówi w końcu. – I nie chodzi tylko o koszty paliwa. Tam w Donbasie są powiaty, w których nikt nie wyda mieszkańcom paszportu. Ani Ukraińcy, ani Rosjanie. To jest duże wyzwanie zatrudnić takiego w Warszawie. A ludzi żal...
Zgłosiła się do niego polska rodzina z Makiejewki. – Pomóż – prosiła. Świadectwem polskości było wyblakłe zdjęcie pradziadka w ułańskim mundurze.
– Pomogłem – mówi. Woli nie opowiadać jak.
– Kiedyś rzuciłem 2 tys. dolarów na pomoc humanitarną dla terenów dotkniętych wojną – chwali się. – Złożyliśmy się z kolegami, wysłaliśmy ciężarówkę pod Donieck. Byliśmy dumni, dopóki kierowca nie wrócił. Powiedział, że od razu wszystko sprzedawali. Jeszcze na rampie. Nic nie poszło za darmo, ceny spekulanckie.
Pamięta, jak przez kościoły szła z Zachodu pomoc do Polski.
– Nasze katabasy tylko połowę zamieniali na złotówki. Część trafiała do biednych... – wspomina.
Wczoraj wrócił ze Lwowa. Wyjeżdża jutro skoro świt. To nie jest jakaś złota żyła. Trzeba się obracać, żeby wygodnie żyć z pośrednictwa. Ukraińcy coraz bardziej cenią takich jak on. Targ niewolników w Piasecznie ma w Kijowie złą sławę. Szkoda, że polskie urzędy pracy jak ze średniowiecza. Powinny pomóc. Organizować przybyszom kursy językowe.
Pomaga wyłącznie początkującym. Załatwia formalności: zaproszenie, wizę. Przedsiębiorcy nie chcą wystawiać dokumentów w ciemno, nie widząc człowieka.