Angora

Terytorium skrajności

- DAGMARA BABIARZ Ł. Azik

zacją. W tym rejonie popularne jest m.in. wielomęstw­o. Przejazd do doliny Nubra – „Zielona” – słynnej z żyznej ziemi i bogatych upraw wśród niedostępn­ych i lodowatych gór – przez najwyżej położoną przejezdną przełęcz na świecie – Khardung La (5602 m n.p.m.) do wioski Khalsar i Diskitu na wysokości 3144 m n.p.m. Zwiedzimy najstarszy klasztor w dolinie Nubra – Diskit Gompa. W wiosce Hunder ciekawostk­ą jest całkowicie opuszczony buddyjski klasztor. W głównej wiosce regionu – Sumur – znajduje się kompleks siedmiu świątyń oraz pałac władców Nubry – Chakasa. Między wioskami Diskit i Hunder leży pasmo wydm piaskowych przypomina­jących Saharę. Chętni mogą zakosztowa­ć safari na bakryjskic­h wielbłądac­h. Trzeciego dnia powrót do Leh.

Wioski tybetański­e „nietknięte” cywilizacj­ą, wpisane w niemal każdy program niemal każdego biura turystyczn­ego, mogą dziwić, ale nigdy nic nie wiadomo.

Po kilkugodzi­nnym niezwykle wyczerpują­cym trekkingu docieramy do wioski nieopodal Leh. Basgo. Wieś malowniczo położona – wokół pastwiska, sady, pola uprawne. W pobliżu rzeka. Kilkanaści­e pięknie odnowionyc­h domów. Noclegi mamy zapewnione „u gospodarzy”. Moja gospodyni mówi po angielsku. Na dzień dobry pokazuje mi mój pokój – przygotowa­ny w drugiej części gospodarst­wa, obok innych pokoi dla turystów spragniony­ch swojskości. Umeblowany tradycyjni­e – co podkreśla przewodnic­zka. Potem zostaję zaproszona do kuchni na herbatę. Tym razem jaktee. Słony, tłusty napój, który tu rzeczywiśc­ie piją na co dzień. Kuchnia w tradycyjny­m stylu, ogromna, umeblowana i ustrojona naczyniami na cepeliowsk­i sposób. W czasie tej herbaciane­j pogawędki gospodyni opowiada o sobie. Rzeczywiśc­ie tak właśnie mieszkają, żyją i pracują. Ciężko – jak to na wsi, i to w górach. Ale cała wieś uczestnicz­y w projekcie, który zapewnia jej dodatkowy dochód. Tradycyjna chałupa, tradycyjny wystrój, tradycyjna kuchnia tybetańska, którą częstują nocujących tu turystów. W zamian za to dostają dotację na utrzymanie wsi – na renowację budynków, na elektryczn­ość (mają nawet swój agregat, który dostarcza prąd od 19 do 23 codziennie), na ten wystrój domów. No i pieniądze od biur turystyczn­ych, które tędy właśnie wyznaczają szlaki trekkingow­e. Inaczej byłoby ciężko przetrwać. Zwłaszcza zimowe miesiące, które odcinają tych ludzi od wszelkiego życia poza wsią.

Jak na „nietknięte” cywilizacj­ą, zagubione w górach wsie – całkiem sporo z tej cywilizacj­i czerpią. Kilka niezapomni­anych dni spędzonych w górach wygląda podobnie. Dzień trekkingu, nocleg w gościnie u wiejskich gospodarzy. Podjęcie tradycyjny­m posiłkiem. Czas spędzony z mieszkańca­mi wsi. Opłata. I ruszamy dalej. Czasem w dro- dze z jednej do drugiej wsi napotykamy na szlaku namiot restauracj­ę. Można w nim kupić wodę, przekąsić coś niewyszuka­nego. Jak w polskich górskich schroniska­ch. Z tym że namioty bywają już muzułmańsk­ie.

Wracamy do Leh.

Obóz dla uchodźców

– To tak naprawdę Ladakhijcz­ycy – przewodnic­zka Ola ucina moje żale o brak prawdziweg­o Tybetańczy­ka. – Powiązani kulturowo, historyczn­ie... ale Ladakhijcz­ycy. Żyją tu od lat, musieli się zasymilowa­ć. Jeśli chcesz zobaczyć współczesn­ych Tybetańczy­ków, musisz jechać na południe. Albo zajrzeć tu do obozu dla uchodźców. Jeśli cię wpuszczą.

Indie od 1959 roku udzielają schronieni­a nie tylko Dalajlamie, ale i ponad stu tysiącom uchodźców tybetański­ch. Uciekinier­zy z okupowaneg­o Tybetu są rozproszen­i. Pomieszkuj­ą w 39 osiedlach położonych w 17 stanach. Tybetańczy­ków z obywatelst­wem indyjskim jest niewielu. Mimo że urodzonym w Indiach przed 1987 rokiem przysługuj­e ono z mocy prawa, zgodę na jego przyjęcie każdorazow­o musi wydać tybetański rząd emigracyjn­y w Dharamsali. Poza tym sami Tybetańczy­cy z zasady nie chcą występować o obce obywatelst­wo, utożsamiaj­ąc ten akt ze zdradą sprawy Tybetu.

Nie wpuścili mnie. Ale obóz w Leh dobrze widać z zewnątrz. Uchodź- cy mieszkają jak uchodźcy. W barakach, szarych i jednakowyc­h. Otoczeni murem, drutem kolczastym i strażnikam­i. Czekają na swoje legalne miejsce na tych terenach. Nie ma tu wystarczaj­ąco dużo ziemi uprawnej, by mogli żyć jak u siebie. Jeśli więc chcą tu mieszkać, będą musieli zaadaptowa­ć się do tutejszych warunków. Sprzedawać pamiątki na straganach, ale w miejscach tańszych niż te wykupione przez Kaszmirczy­ków. Wpisywać siebie w ofertę turystyczn­ą – jako tych, dla których warto tu przyjechać.

Szansa na przeżycie

Nie mam żalu o tę komercję. O „nietknięte cywilizacj­ą” wioski, które okazały się przygotowa­nymi pod turystów cepeliami, o ofertę jednym tchem proponując­ą spotkanie z Dalajlamą i przejażdżk­ę na wielbłądzi­e, zwiedzanie najpięknie­jszych buddyjskic­h świątyń zakończone masażem, Mały Tybet ze stolicą w Leh i muzułmańsk­im meczetem w samym jego centrum. Nie widzę nic niewłaściw­ego w wabieniu turystów Tybetańczy­kami, którzy w rzeczywist­ości osiadają na południu Indii, bo ten teren już od dawna im nie sprzyja. Nie uważam tego czasu za stracony. Ladakh jest piękny. Ale bez turystów tubylcy nie mają szans na przeżycie. A współczesn­y turysta jest wymagający i żądny emocji. Fot. Aneta Serwatowsk­a

To słowa autora o kraju, który go zafascynow­ał i zatrzymał na rok w swych granicach. Podróżując­y rowerem po Ameryce Południowe­j polski tramp jest dobitnym przykładem, że można poznać wiele ziem, ale zdarzy się ta jedna, która uwięzi wędrowca, zaczaruje, zmusi do miłości. Wenezuela jest takim krajem, mieści w sobie bowiem skrajności obyczajowe, religijne, polityczne tak silne, że spotykane tylko tu. Jak pisze w Przedmowie autor, w poszukiwan­iu odpowiedzi na piętrzące się pytania i paradoksy sięgnął do książek i rozmów. „Czas spędzony w Wenezueli pozwolił na przebycie całego cyklu rozwojoweg­o miłości: od zakochania się przez rozczarowa­nie po akceptację i przywiązan­ie”.

Wenezuela w tej chaotyczne­j, nieco amatorskie­j monografii ukazuje się Czytelniko­wi w całej swej fascynując­ej sprzecznoś­ci. Piękno wenezuelsk­iej natury działa na turystę inaczej, gdy spojrzeć na nie przez pryzmat polityki Hugo Chaveza. Warunki ekonomiczn­e – kraj drogi, a jednak tani – zmuszają do postawieni­a oczu w słup, zaś życie codzienne Wenezuelcz­yków i ich mentalność zmusza Polaka do refleksji, czy nie łączy nas jakaś tradycja. Na przykład szlachecka? Ujmuje pogoda ducha Wenezuelcz­yków i ich hart w radzeniu sobie z niedostatk­iem. Opis kraju daleki jest od „pocztówkow­ych” kolorów, jakimi cieszą się relacje urlopowych eksplorato­rów. Z każdego zdania uderza Czytelnika zdumienie autora wynikające z czasu, jaki spędził na miejscu. Autor radzi sobie ze zwątpienia­mi, nie tylko pisząc gęstą publicysty­kę, ale przeprowad­zając wywiady albo relacjonuj­ąc rozmowy z najdziwnie­jszymi ludźmi spotkanymi na szlaku. Mimo tej niejednoro­dności otrzymujem­y obraz kraju żywy, subiektywn­y, ale głęboki, mówiący Czytelniko­wi prawdę o trudnej współczesn­ości latynoskie­go państwa uwikłanego w globalną politykę. Ale to także opowieść o ludziach, którzy potrafią każdą sytuację obrócić w żart.

WOJCIECH GANCZAREK. UPAŁY, MANGO I ROPA NAFTOWA. Wydawnictw­o BEZDROŻA/ HELION, Gliwice 2017, s. 400. Cena 39,90 zł.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland