Terytorium skrajności
zacją. W tym rejonie popularne jest m.in. wielomęstwo. Przejazd do doliny Nubra – „Zielona” – słynnej z żyznej ziemi i bogatych upraw wśród niedostępnych i lodowatych gór – przez najwyżej położoną przejezdną przełęcz na świecie – Khardung La (5602 m n.p.m.) do wioski Khalsar i Diskitu na wysokości 3144 m n.p.m. Zwiedzimy najstarszy klasztor w dolinie Nubra – Diskit Gompa. W wiosce Hunder ciekawostką jest całkowicie opuszczony buddyjski klasztor. W głównej wiosce regionu – Sumur – znajduje się kompleks siedmiu świątyń oraz pałac władców Nubry – Chakasa. Między wioskami Diskit i Hunder leży pasmo wydm piaskowych przypominających Saharę. Chętni mogą zakosztować safari na bakryjskich wielbłądach. Trzeciego dnia powrót do Leh.
Wioski tybetańskie „nietknięte” cywilizacją, wpisane w niemal każdy program niemal każdego biura turystycznego, mogą dziwić, ale nigdy nic nie wiadomo.
Po kilkugodzinnym niezwykle wyczerpującym trekkingu docieramy do wioski nieopodal Leh. Basgo. Wieś malowniczo położona – wokół pastwiska, sady, pola uprawne. W pobliżu rzeka. Kilkanaście pięknie odnowionych domów. Noclegi mamy zapewnione „u gospodarzy”. Moja gospodyni mówi po angielsku. Na dzień dobry pokazuje mi mój pokój – przygotowany w drugiej części gospodarstwa, obok innych pokoi dla turystów spragnionych swojskości. Umeblowany tradycyjnie – co podkreśla przewodniczka. Potem zostaję zaproszona do kuchni na herbatę. Tym razem jaktee. Słony, tłusty napój, który tu rzeczywiście piją na co dzień. Kuchnia w tradycyjnym stylu, ogromna, umeblowana i ustrojona naczyniami na cepeliowski sposób. W czasie tej herbacianej pogawędki gospodyni opowiada o sobie. Rzeczywiście tak właśnie mieszkają, żyją i pracują. Ciężko – jak to na wsi, i to w górach. Ale cała wieś uczestniczy w projekcie, który zapewnia jej dodatkowy dochód. Tradycyjna chałupa, tradycyjny wystrój, tradycyjna kuchnia tybetańska, którą częstują nocujących tu turystów. W zamian za to dostają dotację na utrzymanie wsi – na renowację budynków, na elektryczność (mają nawet swój agregat, który dostarcza prąd od 19 do 23 codziennie), na ten wystrój domów. No i pieniądze od biur turystycznych, które tędy właśnie wyznaczają szlaki trekkingowe. Inaczej byłoby ciężko przetrwać. Zwłaszcza zimowe miesiące, które odcinają tych ludzi od wszelkiego życia poza wsią.
Jak na „nietknięte” cywilizacją, zagubione w górach wsie – całkiem sporo z tej cywilizacji czerpią. Kilka niezapomnianych dni spędzonych w górach wygląda podobnie. Dzień trekkingu, nocleg w gościnie u wiejskich gospodarzy. Podjęcie tradycyjnym posiłkiem. Czas spędzony z mieszkańcami wsi. Opłata. I ruszamy dalej. Czasem w dro- dze z jednej do drugiej wsi napotykamy na szlaku namiot restaurację. Można w nim kupić wodę, przekąsić coś niewyszukanego. Jak w polskich górskich schroniskach. Z tym że namioty bywają już muzułmańskie.
Wracamy do Leh.
Obóz dla uchodźców
– To tak naprawdę Ladakhijczycy – przewodniczka Ola ucina moje żale o brak prawdziwego Tybetańczyka. – Powiązani kulturowo, historycznie... ale Ladakhijczycy. Żyją tu od lat, musieli się zasymilować. Jeśli chcesz zobaczyć współczesnych Tybetańczyków, musisz jechać na południe. Albo zajrzeć tu do obozu dla uchodźców. Jeśli cię wpuszczą.
Indie od 1959 roku udzielają schronienia nie tylko Dalajlamie, ale i ponad stu tysiącom uchodźców tybetańskich. Uciekinierzy z okupowanego Tybetu są rozproszeni. Pomieszkują w 39 osiedlach położonych w 17 stanach. Tybetańczyków z obywatelstwem indyjskim jest niewielu. Mimo że urodzonym w Indiach przed 1987 rokiem przysługuje ono z mocy prawa, zgodę na jego przyjęcie każdorazowo musi wydać tybetański rząd emigracyjny w Dharamsali. Poza tym sami Tybetańczycy z zasady nie chcą występować o obce obywatelstwo, utożsamiając ten akt ze zdradą sprawy Tybetu.
Nie wpuścili mnie. Ale obóz w Leh dobrze widać z zewnątrz. Uchodź- cy mieszkają jak uchodźcy. W barakach, szarych i jednakowych. Otoczeni murem, drutem kolczastym i strażnikami. Czekają na swoje legalne miejsce na tych terenach. Nie ma tu wystarczająco dużo ziemi uprawnej, by mogli żyć jak u siebie. Jeśli więc chcą tu mieszkać, będą musieli zaadaptować się do tutejszych warunków. Sprzedawać pamiątki na straganach, ale w miejscach tańszych niż te wykupione przez Kaszmirczyków. Wpisywać siebie w ofertę turystyczną – jako tych, dla których warto tu przyjechać.
Szansa na przeżycie
Nie mam żalu o tę komercję. O „nietknięte cywilizacją” wioski, które okazały się przygotowanymi pod turystów cepeliami, o ofertę jednym tchem proponującą spotkanie z Dalajlamą i przejażdżkę na wielbłądzie, zwiedzanie najpiękniejszych buddyjskich świątyń zakończone masażem, Mały Tybet ze stolicą w Leh i muzułmańskim meczetem w samym jego centrum. Nie widzę nic niewłaściwego w wabieniu turystów Tybetańczykami, którzy w rzeczywistości osiadają na południu Indii, bo ten teren już od dawna im nie sprzyja. Nie uważam tego czasu za stracony. Ladakh jest piękny. Ale bez turystów tubylcy nie mają szans na przeżycie. A współczesny turysta jest wymagający i żądny emocji. Fot. Aneta Serwatowska
To słowa autora o kraju, który go zafascynował i zatrzymał na rok w swych granicach. Podróżujący rowerem po Ameryce Południowej polski tramp jest dobitnym przykładem, że można poznać wiele ziem, ale zdarzy się ta jedna, która uwięzi wędrowca, zaczaruje, zmusi do miłości. Wenezuela jest takim krajem, mieści w sobie bowiem skrajności obyczajowe, religijne, polityczne tak silne, że spotykane tylko tu. Jak pisze w Przedmowie autor, w poszukiwaniu odpowiedzi na piętrzące się pytania i paradoksy sięgnął do książek i rozmów. „Czas spędzony w Wenezueli pozwolił na przebycie całego cyklu rozwojowego miłości: od zakochania się przez rozczarowanie po akceptację i przywiązanie”.
Wenezuela w tej chaotycznej, nieco amatorskiej monografii ukazuje się Czytelnikowi w całej swej fascynującej sprzeczności. Piękno wenezuelskiej natury działa na turystę inaczej, gdy spojrzeć na nie przez pryzmat polityki Hugo Chaveza. Warunki ekonomiczne – kraj drogi, a jednak tani – zmuszają do postawienia oczu w słup, zaś życie codzienne Wenezuelczyków i ich mentalność zmusza Polaka do refleksji, czy nie łączy nas jakaś tradycja. Na przykład szlachecka? Ujmuje pogoda ducha Wenezuelczyków i ich hart w radzeniu sobie z niedostatkiem. Opis kraju daleki jest od „pocztówkowych” kolorów, jakimi cieszą się relacje urlopowych eksploratorów. Z każdego zdania uderza Czytelnika zdumienie autora wynikające z czasu, jaki spędził na miejscu. Autor radzi sobie ze zwątpieniami, nie tylko pisząc gęstą publicystykę, ale przeprowadzając wywiady albo relacjonując rozmowy z najdziwniejszymi ludźmi spotkanymi na szlaku. Mimo tej niejednorodności otrzymujemy obraz kraju żywy, subiektywny, ale głęboki, mówiący Czytelnikowi prawdę o trudnej współczesności latynoskiego państwa uwikłanego w globalną politykę. Ale to także opowieść o ludziach, którzy potrafią każdą sytuację obrócić w żart.
WOJCIECH GANCZAREK. UPAŁY, MANGO I ROPA NAFTOWA. Wydawnictwo BEZDROŻA/ HELION, Gliwice 2017, s. 400. Cena 39,90 zł.