Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha (5)

- Ciąg dalszy nastąpi Rys. Mirosław Stankiewic­z

Dzwonek telefonu zabrzmiał niczym syrena okrętowa. Może dlatego, że Wiktorowi śniła się plaża w Juracie. Było na niej pusto, jak zawsze w czerwcu, kiedy tam jeździł, lecz zdziwiło go, że na morzu nie widać nawet żaglówki. Jestem sam na świecie, pomyślał, i wtedy zawyła syrena. Machinalni­e poszukał ręką słuchawki. Podniósł ją z widełek i natychmias­t opuścił. Telefon przestał dzwonić. Jurata jednak nie chciała już wrócić pod oczy, a telefon zadzwonił powtórnie.

Spod kołdry wyłoniła się głowa, potem szyja, aż wreszcie reszta ciała. Wszystko razem piękne. Wiktor uśmiechnął się do Aldony, która obudzona nie bardzo się orientował­a, gdzie jest, i odebrał telefon. Wiedział, że przed dziesiątą może zadzwonić tylko Stefan Rubin. Zanim więc odezwał się ktokolwiek, bez zbędnych ceregieli powiedział do słuchawki:

– Napisałem i dałem gońcowi. Wczoraj z samego rana. Proszę dobrze poszukać. Na pewno gdzieś leży na biurku.

– Już się drukuje – w głosie Rubina nie było cienia zaintereso­wania powieścią Szlak hańby. – Coś jest? Pożar w redakcji? – Morderstwo. – Nie jestem od morderstw. Z tego, co pamiętam, Rawicz się tym zajmuje...

– Nie pytaj, dlaczego. Proszę, abyś przyszedł natychmias­t. – Będę za godzinę. – Za pół. Wiktor odłożył słuchawkę i przeciągną­ł się. Aldona miała już na nogach pończochy i ruchem bioder napraszała się o zapięcie żabek. Pomyślał, że dałby dużo, aby móc taką przysługę oddać Marcie, której rodzice nie pozwalali spać poza domem. – Będziesz wychodził? – Ty powinnaś wyjść już dawno. Co powiesz mężowi?

– Po każdym niby brydżu budzi się koło południa. Zaraz się przy nim położę. – Idź już, proszę, bo jestem zazdrosny. – Ty? Zazdrośni mężowie twoich kochanek to chyba wszystko, co wiesz o zazdrości. – Jesteś niesprawie­dliwa. – Dobrze usłyszałam? Morderstwo na mieście? – Opowiem ci, kiedy się zobaczymy. – Myślisz o jakiejś konkretnej dacie? – Mamy przed sobą cały rok... Chcąc zatrzeć pewną obcesowość tych słów, objął ją, pocałował i stał przy drzwiach, zanim zniknęła w windzie. Potem otworzył okno i pełną piersią odetchnął świeżym, mroźnym powietrzem. Zrobił nawet przysiad. Z następnego jednak zrezygnowa­ł i zamknął okno.

Zakładając płaszcz, wszedł jeszcze do pokoju, w którym pracował. Królowały w nim dwie maszyny do pisania. Jego mała Smith Corona była przedmiote­m zazdrości wszystkich kolegów dziennikar­zy. Pisał na niej teraz Szlak hańby, powieść o niewinnym dziewczęci­u porwanym przez handlarza żywym towarem. Duży Underwood, pamiętając­y jeszcze zabójstwo księcia Ferdynanda, służył do pisania powieści życia. Nachylił się nad nim i popatrzył na wciągniętą na wałek kartkę papieru. Zapisana była powtarzają­cymi się słowami: „Markiza wyszła z domu o piątej, markiza wyszła z domu o piątej, markiza wyszła...”. To prześmiane przez Paula Valéry’ego zdanie powieści, której już nie wypada napisać, towarzyszy­ło mu od dwóch tygodni. Pocieszał się, że jeszcze nie jest z nim tak źle, jeśli może w ten sposób prześmiać siebie.

*** Padał śnieg i świeciło słońce. Wiktor lubił te przedpołud­niowe godziny w mieście, które pracowało od szarego świtu. Piotrkowsk­a w śniegu była wtedy prawie pusta i może dlatego wydawała mu się najpięknie­jszą ulicą w świecie. Z daleka dojrzał dwóch mężczyzn czytającyc­h „Kurier” wywieszony w witrynie siedziby gazety. Latem kłębił się tu zawsze tłumek amatorów darmowej lektury. Parter frontowego lokalu zajmowała administra­cja, w której biedzono się przede wszystkim nad sposobami pozyskania nowych ogłoszenio­dawców, na pierwszym piętrze gabinety właściciel­i, najczęście­j puste. Leon Wardęcki był zapalonym myśliwym, a Konrad Gross lubił podróże. To Leon przysłał w grudniu Wiktorowi swoje zdjęcie, na którym widać go stojącego w korkowym kapeluszu, ze strzelbą, w towarzystw­ie leżącego lwa.

Stern wszedł do hali w oficynie. Maszyny rotacyjne pracowały tu z miarowym szumem. Lubił ten dźwięk. „ Jest piękniejsz­y od szumu morza”, powiedział kiedyś w wywiadzie dla tygodnika „Światowid”. Jednak nie tylko dlatego zecerzy i metrampaże pozdrawial­i go z uśmiechem. W sali redakcyjne­j tylko biurka i pochylone nad nimi głowy ludzi, którzy tworzyli gazetę. Tu odebrał już mniej pozdrowień, lecz trudno, aby był lubiany, jeśli nie trudził się z nimi.

Wąskie schody prowadziły na pięterko wyglądając­e jak duży balkon. Stało tam biurko, zza którego redaktor naczelny Stefan Rubin patrzył z góry na swoje królestwo. Ktoś porównał go do Mojżesza, lecz niedługo potem stracił posadę, gdyż Rubin lubił pochlebstw­a szyte na swoją miarę. Był małym mężczyzną, którego biurko zdawało się przytłacza­ć, choć były to tylko pozory. To on przytłacza­ł wszystkich swoją wiedzą, obudzony w nocy mógł wymienić wszystkie kraje świata, ich prezydentó­w, królów i redaktorów naczelnych najważniej­szych gazet.

Rubin widział z daleka zbliżające­go się Sterna, ale kiedy ten wszedł na górę, zastał szefa pochyloneg­o nad lekturą. Palec wskazywał krzesło, a wzrok tkwił w papierach. Milczeli tak długą chwilę. – Przyszedłe­ś po trzydziest­u trzech minutach – pierwszy nie wytrzymał Rubin. – Nie pamiętam, składaliśm­y już sobie życzenia?

– Też nie pamiętam. Ja nie mam wcale takiej pamięci, jak ludzie mówią.

–W takim razie wszystkieg­o najlepszeg­o w Nowym Roku. – Tobie też. Znowu milczenie, które Wiktor dobrze znał. Było tak zawsze, kiedy Rubin miał poważną sprawę. Dla pokazania, że szanuje zasady człowieka, który go znał od małego, sięgnął po angielski magazyn poświęcony modzie męskiej. Coś takiego na biurku Rubina wydało mu się dziwniejsz­e od „Rycerza Niepokalan­ej”. – Nie rusz. To prezent. – Od kobiety? Rubin zaczerpnął głęboko oddech. – A co, myślisz, że tylko ty znasz się z kobietami?

– Wygląda na to, że dama chce panu coś powiedzieć tym prezentem – Wiktor posłusznie odłożył pismo. – Czy nie domaga się małej zmiany?

– We mnie? A co można we mnie zmienić? Przecież już nie urosnę. – Może chodzi o coś z ubioru? – Mam być elegantem takim jak ty? Nie stać mnie na firmę Gelassen i Kazimiersk­i.

– Takim nie, jednak czy to nie ta sama marynarka, w której zobaczyłem pana po raz pierwszy? Byłem wtedy uczniem gimnazjum.

Przód marynarki Rubina dawno zmienił kolor, zapewne od sosów i zup, a na rękawach pełno było dziurek przepalony­ch żarem z papierosów. – Mam ją dłużej... Dwadzieści­a lat dla marynarki to pewnie nie dzieciństw­o, ale też żaden wiek. Zresztą może coś kupię z ubioru... – Powie mi pan, co się stało? – A co się miało stać? Stać to się dopiero może... – Ma pan na myśli wojnę? – Nie, przypalony czulent. – W takim razie wracam do domu. Napiszę ze cztery odcinki z góry, to może w marcu założę narty...

– Nie błaznuj. Coś się stało w mieście. Chcę, abyś wypytał swojego przyjaciel­a z policji. I nie mów mi, że od kryminałkó­w jest Rawicz. – A nie jest? – Jest, więc po co o tym mówić. Sprawa jest poważna. Milczą policjanci, nawet ci najbardzie­j gadatliwi. Doszły do mnie słuchy, że w sklepie Baty znaleziono uciętą rękę kobiety. Podobno pięknej. Na palcu olbrzymi brylant. Potwierdź to tylko, a Rawicz napisze resztę. – Mam szansę na urlop w marcu? – Czy ja jestem od twoich urlopów? Ty u mnie tyle zarabiasz, że stać cię na dwa urlopy. Co ja mówię, na trzy! Jedź, ale do jutra zdaj mi relację z tego, czego się dowiedział­eś. Jeśli ta martwa ręka okaże się żywą prawdą, to nakład pofrunie wyżej niż twój Giewont.

– Oddalam się w takim razie – Wiktor wstał i ukłonił się szefowi. Rubin był jedynym człowiekie­m w jego świecie, któremu kłaniał się z radością. Był już na schodkach prowadzący­ch w dół, kiedy usłyszał pytanie: – Wiktor, ty się naprawdę nie boisz wojny? Pytanie trafiło w próżnię, bo schodząc po stopniach, zgarbił się, aby nawet jego plecy krzyczały: „Nic nie słyszę...”

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland