Zjeść ciastko i mieć ciastko
Rozmowa z dr. ADAMEM CZERNIAKIEM, głównym ekonomistą Polityki Insight, współautorem raportu „Co przyniosły inwestycje zagraniczne? Wpływ na gospodarkę Polski w ostatnim ćwierćwieczu”
– Do końca 2015 roku wartość bezpośrednich inwestycji zagranicznych w naszym kraju wyniosła 712,1 mld złotych. To dużo czy mało?
– Bezpośrednie inwestycje zagraniczne polegają na tym, że obca firma tworzy w innym kraju podmiot zależny i sprawuje nad nim kontrolę. Wspomniane 712 mld złotych stanowi 39,6 proc. naszego PKB na koniec 2015 r. Jeżeli porównamy to do Luksemburga, wynik nie jest imponujący, gdyż w tym niewielkim kraju wartość obcych inwestycji w relacji z PKB wynosi 392,9 proc., w Irlandii 193 proc., ale już w bardzo bogatej Norwegii tylko 36,4 proc., w Nowej Zelandii 39,2, w USA 31, a w Słowenii zaledwie 29,5 proc. Jeżeli weźmiemy pod uwagę wielkość naszej gospodarki, rynku krajowego, to okazuje się, że to całkiem dobry wynik, a zwiększanie niejako na siłę zagranicznych inwestycji musiałoby się odbić na ich jakości.
– Niektórzy politycy polskiej prawicy stoją na stanowisku, że duża liczba zagranicznych inwestycji może szkodzić rodzimym firmom.
– Zupełnie się z tym nie zgadzam. W latach dziewięćdziesiątych polski kapitał był niewielki, a ten, który do nas napływał, w dużej mierze pomagał w procesie prywatyzacyjnym. Zakład Volkswagena pod Poznaniem, który dziś zatrudnia ponad 7 tys. wykwalifikowanych pracowników, przed prywatyzacją produkował tarpana i nie mam wątpliwości, że bez zagranicznego kapitału z pewnością by zbankrutował.
– Czy jednak zagraniczny kapitał był rzeczywiście potrzebny do uruchomienia wielkopowierzchniowych sieci sklepów? Czy tam wykorzystywano jakieś supertechnologie?
– Jeżeli ktoś mówi, że stworzenie wielkich sieci, zwłaszcza dyskontów, bez know-how, było możliwe, to się myli (według raportu wartość zagranicznych inwestycji w handel na koniec 2015 r. wyniosła 15,5 proc., czyli 110 mld zł – przyp. autora).
– Przecież Biedronkę i Żabkę stworzył Mariusz Świtalski.
– Ale szybko kupiły je zagraniczne firmy. W tym wypadku know-how to znajomość zachowań konsumentów, negocjacji z dostawcami, efektywność sprzedaży, organizacja dostaw itd. Myślę, że na początku lat dziewięćdziesiątych polskie firmy nie potrafiłyby sobie z tym poradzić. Pamiętajmy też, że napływ zagranicznych inwestycji bezpośrednich wpływał także pozytywnie na ich polskich konkurentów.
– Chyba nie na tysiące polskich sklepów osiedlowych, które upadły, gdyż nie były w stanie konkurować z zagranicznymi gigantami.
– Oczywiście w skali mikro dochodziło do upadłości wielu polskich sklepów, przejmowano firmy, żeby szybko je wygasić, i miało miejsce niszczenie konkurencji. Ale ja ten proces oceniam z perspektywy makroekonomicznej, gdzie pozytywne efekty przeważają nad negatywnymi. Mało tego, mimo upadku tylu sklepów w handlu wzrosło zatrudnienie i produktywność, zwiększyły się płace i, co chyba szczególnie ważne, spadły ceny, gdyż niskie marże obowiązujące w wielkich sieciach są nieosiągalne dla przeciętnego indywidualnego sklepikarza.
– Wydaje się, że najbardziej patologiczne było przejmowanie polskich banków.
– Trzeba rozgraniczyć dwie sprawy. Czy potrzebna była prywatyzacja banków i w jaki sposób to zrobiono? Na pierwsze pytanie moim zdaniem odpowiedź musi być twierdząca, gdyż bez napływu obcego kapitału do polskiego sektora bankowego nie dałoby się zapewnić tak taniego i szerokiego strumienia kredytów, który był szczególnie ważny w okresie transformacji gospodarczej (według raportu wartość zagranicznych inwestycji w sektorze finansowym na koniec 2015 r. wyniosła 19,1 proc., czyli 136 mld zł – przyp. autora). Podczas ostatniego światowego kryzysu okazało się, że stopień uzależnienia polskich banków od ich zagranicznych central – spółek matek – był naprawdę niewielki. Dlatego gdy upadały banki w wielu bogatych krajach Europy i Stanach Zjednoczonych, to banki w Polsce przeszły kryzys praktycznie suchą stopą. Bez obcego kapitału swój sektor bankowy próbowały rozwijać Tajlandia i Indonezja. Pożyczały więc pieniądze, emitowały bardzo dużo obligacji. W 1997 roku przyszedł kryzys i pieniądze zainwestowane w ramach tzw. inwestycji portfelowych w znacznej części „wyparowały”. Odpowiedź na drugie pytanie nie jest już taka oczywista. W latach dziewięćdziesiątych wiele prywatyzacji banków przeprowadzono źle, chałupniczo i nieprofesjonalnie, a z doniesień medialnych można domniemywać, że w niektórych przypadkach mogło nawet dojść do zjawisk korupcyjnych, choć nie ma na to żadnych dowodów.
– W których branżach zainwestowano najwięcej zagranicznego kapitału?
– Zdecydowanie w przetwórstwo przemysłowe (32,8 proc., co przekłada się na 233,5 mld zł na koniec 2015 r. – przyp. autora), zwłaszcza w branżę motoryzacyjną, która bardzo zyskała na włączeniu jej do globalnego łańcucha dostaw.
– Wielu ekonomistów podkreśla, że to tylko montownie.
– A ja bym im powiedział, że to są aż montownie. Jeżeli ktoś uważa, że możemy wykreować własną markę, skonstruować polski samochód i sprzedawać go na całym świecie, to jest utopistą.
– Te montownie mają to do siebie, że czasem bez żadnego uzasadnienia ekonomicznego można je zlikwidować lub ograniczyć produkcję. Wytwarzana w Tychach panda była najmniej awaryjnym autem koncernu Fiata. Mimo to jej produkcję przeniesiono do Włoch, pod Neapol, gdzie nie udało się utrzymać polskiej jakości. Teraz słyszymy plotki o przejęciu europejskich fabryk Opla przez francuski koncern Peugeot-Citroën (PSA).
– Właściwie wszyscy zagraniczni inwestorzy branży motoryzacyjnej są zadowoleni z inwestycji w naszym kraju i jakości pracy zatrudnionych w ich zakładach polskich pracowników. Jesteśmy oceniani o wiele lepiej niż Włosi, praktycznie na tym samym poziomie co Niemcy, a niekiedy nawet wyżej, przy znacznie niższych kosztach. A czy Opel wycofa się z Polski? Nie mam na ten temat żadnej wiedzy. Czasem powodem takich decyzji nie są przyczyny ekonomiczne, tylko polityczne lub społeczne.