Złodzieje z wyspy
Gdy po godzinie oczekiwania zatrzymuje się pierwszy samochód, nie mam pojęcia, że teść uśmiechniętego kierowcy okradnie mnie kilka dni później. Jestem w malezyjskiej części Borneo, daleko od domu, korzystam z pomocy dobrych ludzi. Samotnie podróżuję po Azji trzeci miesiąc. Moja ostrożność jest zaostrzona, pieniądze mam schowane głęboko, aparatu i paszportu nie tracę z oczu. Tym razem daję uśpić swą czujność. Jestem omamiony i uspokojony gościnnością Indian Iban.
Długie domy z lasu deszczowego
Stanąłem przy drodze naprzeciwko bramy Parku Narodowego Lambir. Po dwóch dniach wędrówki po wąskich ścieżkach lasu deszczowego chciałem autostopem podjechać do kolejnego rezerwatu. Po niecałej godzinie oczekiwania zatrzymuje się wiekowe sportowe auto, kierowca gestem ręki zaprasza do środka. – Jestem Lari – przedstawia się. Pracuje w miejscowej rafinerii. Od razu rzuca mi się w oczy jego egzotyczna twarz z szerokim nosem i ciemniejszą skórą. Pochodzi z plemienia Kayan. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu jego przodkowie żyli w bardzo tradycyjny sposób, funkcjonując w zgodzie z ota- czającą przyrodą. Postępująca cywilizacja wyciągnęła ich z głębokiego lasu. Lari lubi nowoczesność i kocha swój szybki samochód – nie oszczędza go na dziurawej drodze. Podskakujemy na wybojach. Po godzinie jazdy zaprasza do przydrożnej restauracji, gdzie przy piwie opowiada o swej rodzinie. Jego żona pochodzi z plemienia Iban. To jedna z największych rdzennych grup z Borneo.
Planowałem dotrzeć do ich słynnych długich domów, więc cieszę się na propozycję odwiedzenia teściów kierowcy. Spotykamy się na przystani promowej kilka dni później. Do Long Lama nie ma transportu publicznego, kursują tam prywatne samochody terenowe, ale dopiero po zabraniu odpowiedniej liczby pasażerów. Kurs musi się opłacać. Ubita droga naznaczona licznymi wybojami, otulona warstwą kurzu wije się pomiędzy wzgórzami i dolinami. Tam, gdzie jeszcze 20 lat temu rosła dżungla, teraz rosną rzędy palm olejowych. Buldożery wciąż wgryzają się w dziewicze tereny, zamieniając gęsty las w pola tarasowe przygotowane pod dochodowe plantacje. Zanim Lari zabierze mnie do wioski teściów, odwiedzamy jego babcię. Drobna wysuszona staruszka ma niewiarygodnie długie uszy. Do niedawna kobiety z jej plemienia nosiły ciężkie kolczyki. Metalowe krążki z czasem wyciągały skórę. Dostaję w prezencie piękny koszyk wyplatany z cienkich bambusowych pasków. Wioska Indian Iban okazuje się dwoma długimi domami. Te tradycyjne zbudowane są z drewna i stoją na wbitych palach; ja trafiłem do murowanego, krytego blachą falistą. Ze wspólnego korytarza odchodzą wejścia do mieszkań. Ich urządzenie nie różni się od tych w Europie. Są meble, dywany, a duże telewizory podkreślają status materialny. Typowe dla ich kultury tarcze obronne i łuki należące do przodków zdobią teraz ściany. Już od dawna nie przechowują czaszek wrogów. Kiedyś wieszano je pod sufitami jako trofea myśliwskie. Na tyłach domu gromadzą deszczówkę w wielkich plastikowych zbiornikach.
Kosztowne larwy
Poprzedniego dnia gospodarz wrócił z dżungli, gdzie szukał miejscowego przysmaku. Maczetą rąbał spróchniałe pnie palmy sago, by dostać się do żyjących wewnątrz owalnych stworzeń. Domownicy zapraszają na poczęstunek. Początkowa ciekawość i entuzjazm przechodzi w chwilowe zdziwienie, które szybko jednak zamienia się w obrzydzenie. Na sam widok potrawy żołądek wysyła komunikat – „dość i nigdy”. Na wyciągniętej z lodówki misce leży tuzin larw. Wielkie tłuste robaki składają się głównie ze sporego odwłoka, do którego przyczepiona jest brązowa główka z parą żuwaczek. Pod wpływem ciepła zaczynają się ruszać, pełzając między sobą. Widząc zaangażowanie kucharza, nie mogę odmówić, ale chcę mieć to szybko za sobą. Na patelnię z rozgrzanym olejem wrzuca jeszcze żywe. Zaciskam zęby na białych ciałkach i czuję, jak pęka w buzi ich powłoka. Na język wylewa się białkowy kisiel. Przypieczone główki chrupią jak chipsy. Biesiadnicy, pomimo że dostrzegają mój grymas na twarzy, zachęcają do dalszej konsumpcji. Udaje mi się zjeść jeszcze drugą sztukę. Czas pokazał, że były to dla mnie najdroższe robaki w życiu. W czasie, gdy przesypiam na ganku najgorętszą część dnia, mój gospodarz wyciąga mi z torby równowartość 430 złotych. Wieczorem kulinarny horror ma swój dalszy ciąg. Przyjemna atmosfera przy grillu gaśnie, gdy na rozgrzaną kratkę trafiają żywe ryby. Zwierzęta próbują uciec przed śmiercią w męczarniach, Indianin jednak skutecznie przytrzymuje je widelcem. Każdy kęs przeżuwam z obrzydzeniem. Następnego dnia w miasteczku oddalonym o 100 kilometrów, stojąc przed bankomatem, z przerażeniem odkrywam pustkę w portfelu.
Małpi gang
Ten poranek był dla rosyjskiego turysty dramatyczny. Gdy zaspany wszedł do salonu, zobaczył małpę wielkości średniego psa siedzącą na stole. Szukała smacznych kąsków. Spryciula wypatrzyła otwarte okno, którym dostała się do środka. Rosjanie, ignorując ostrzeżenia o szczelnym zamykaniu drzwi i okien, zaprosili intruza do siebie. Turysta, krzycząc w złości, rzucił się do ataku. Zwierzę zaczęło zwinnie skakać po meblach. Z porwaną naprędce tubką pasty do zębów wyskoczyła na zewnątrz wprost w zielony gąszcz.
Na terenie Parku Narodowego Bako trwa nieustanna wojna ludzi z małpami. Stada makaków zasmakowały w ludzkim jedzeniu, w zdobyciu którego uciekają się nierzadko do agresji. Potrafią wyrywać, straszyć, nauczyły się kraść. Ofiarami są włodarze restauracji i przybywający licznie turyści. Małpy cały dzień krążą pomiędzy bungalowami przeznaczonymi dla gości, polując na okazje. Lubią przesiadywać w okolicach stołówki, gdzie prędzej czy później chwycą smakowity kąsek. Nauczone doświadczeniem wiedzą, że warto czekać. Na betonowym dźwigarze podtrzymującym dach kantyny od dłuższego czasu siedzi spory samiec. Cierpliwie obserwuje klientów z ukrycia. Rozgląda się i czeka na błąd. Okazja trafia się, gdy samotna turystka wstaje od stołu i idzie do toalety. Zostawione na stole napoczęte danie działa jak magnes. Zwierzak reaguje błyskawicznie. Obejmując filar, zsuwa się kilka metrów w dół. Po kilku skokach pomiędzy stolikami i zdziwionymi świadkami wskakuje na blat, łapiąc w garść jedzenie. Biegnąc na trzech łapach, małpa dołącza do stada. Na taras wybiega właściciel restauracji. Strzałami z procy próbuje przestraszyć złoczyńców. Na nie-