Na Wyspach Korzennych
wiele się to zdaje, małpy uzależnione od łatwego dostępu do pożywienia nie ustępują. Mają jednak konkurencję, która jest łagodniejsza, ale równie skuteczna. Stadka oswojonych dzików na stałe „dyżurują” wokół siedziby parku i budynku jadalni. Nie są jednak tak zuchwałe i przebiegłe. Swojej porcji jedzenia wyczekują na progach altanek. Każdego poranka przed wejściem do domku mijam się z udomowionym stadkiem. Nie bez obaw przechodzę blisko ich długich ryjków. Bezpieczeństwo kupuję sobie garścią orzechów ziemnych.
Okolicę jadalni upodobała sobie wielka maciora, która ze stadkiem warchlaków czeka na kuchenne resztki. Tę rodzinkę wolę ominąć z daleka, nie mam zamiaru przestraszyć prosiaka i nie chcę wywołać agresji u wielkiej mamy. Gdy po śniadaniu turyści wyruszają na wędrówki po dżungli, świnie idą na pobliską plażę szukać delikatesów wyrzuconych przez fale. Jednak nie żebrzące dziki czy natrętne makaki są prawdziwymi bohaterami parku. Inny gatunek małp z długimi nosami cieszy się o wiele większym zainteresowaniem odwiedzających. Nosacze spotkać można tylko na Borneo. Mamy szczęście, gdy wczesnym popołudniem z zielonej ściany okalającej dżunglę wyłania się stado sporych rudych małp. Wielkimi skokami pokonują polanę za kantyną i wspinają się na samotne drzewo. Gdy zaczynają skubać soczyste liście, potrząsając komicznie nochalami, pod koroną drzewa zbiera się grupa turystów z aparatami. Zwierzęta nie są zainteresowane okradaniem z jedzenia ludzi, wolą się trzymać na dystans.
Zupa z gniazda
Budzę się na lekkim kacu. Pisk i ćwierkanie tysięcy zwierząt kłuje w uszy. Panuje zaduch i mam wrażenie, że stracę oddech. Nos drażni odór guana i stęchlizny. Miejscowy alkohol skutecznie mnie otumanił, co pozwoliło mi zasnąć pomimo nieprzyjemnych dźwięków. Spędziłem noc w środku jednej z najpotężniejszych jaskiń na świecie. Poświęcam się, by poznać kulisy pracy zbieraczy gniazd. Trafiam do Mitaka, starszego mężczyzny z plemienia Penan. Światełko jego latarki wypatrzyłem poprzedniego dnia, zwiedzając jaskinię. Pozwala mi zatrzymać się w prowizorycznym szałasie z bambusa i folii. Zadaszenie chroni nas przed spadającym kałem.
O poranku gospodarz zaparza kawę, którą popijamy ciastka. Mrok wciąż jest gęsty jak smoła. Z trudem rozjaśnia go olejowa lampka. Gdzieś w ciemnościach panoszy się kot, szukając szczurów i objadając się martwymi nietoperzami. Mitak pracuje 4 dni z rzędu bez wychodzenia na zewnątrz. Resztę tygodnia spędza w domu w pobliskiej wiosce. Ponad 40 metrów nad nami żyją kolonie nietoperzy i salangan – czarnych ptaków z rodziny jerzykowatych. Populację latających ssaków szacuje się na około pół miliona. Zagadką jest, jak zostały policzone. Są rozproszone i żyją w wielu zakamarkach, a do tego wylatują kilkoma otworami. Wieczorem obserwuję spektakularny wylot tysięcy osobników. Niczym wijąca się ciemna fala wylewają się z mroku wprost nad bujną dżunglę. Przez kilka godzin ogołacają przestrzeń z owadów i wracają do swojego ponurego królestwa. Potęga natury budzi respekt. Czuję się maluczki, mając nad sobą taką wielką przestrzeń. Sam wlot ma 60 metrów wysokości i 250 metrów szerokości. Ze stropu zwisają potężne postrzępione skały, a pomiędzy nimi tajemnicze drewniane tyczki gdzieniegdzie połączone sznurami. Mitak już od 26 lat trudni się odrywaniem gniazd z wapiennych ścian. Podważa je długą tyczką i zbiera do worków. Wspinanie się na konstrukcje pozostawia młodszym, gdyż jest to wyzwanie dla silnych i sprawnych fizycznie. Latarką oświetla miejsce, skąd na jego oczach spadł z wysoka kolega, skręcając sobie kark.
Profesja o tyle niebezpieczna, co dochodowa. Za kilogram najdroższych białych gniazd dostają w skupie 1600 zł. Tańsze o 400 zł są żółte i czerwone. Na kolor mają wpływ sole mineralne zawarte w skałach. Gospodarz przyniósł worek pełen zdobyczy. Biorę do ręki małe gniazdko, które przypomina miseczkę. Ma konsystencję twardej gumy. Oblepione jest piórkami i umazane odchodami. Po oczyszczeniu gorącą wodą nadają się do spożycia. Od setek lat zajmują zacne miejsce w medycynie chińskiej, która szuka w dziwnych substancjach antidotum na długowieczność i potencję. Zupka z jaskółczych gniazd pomaga podobno przedłużyć młodość. W restauracji w pobliskim Miri za talerz trzeba wydać ponad 100 zł. Kolagenowa kuracja ujędrnia skórę. Ptaki budują swoje domostwa ze śli- ny i przytwierdzają w trudno dostępnych miejscach wprost do skały. Cały proces trwa około miesiąca. Śmiałkowie pochodzący z plemiona Penan, ryzykując życie, bez zabezpieczenia wchodzą po drewnianych tyczkach pod sam strop. W odległym zakątku jaskini spotykam mężczyznę w akcji. Jest na tyle wysoko, że moja latarka nie jest w stanie go oświetlić. Jakieś 30 metrów nade mną siedzi w drewnianej ławeczce przywiązanej do drewnianego stelaża. Długą tyczką odrywa gniazda. Gdy już wyczyści pole, przesuwa się po linie kilka metrów dalej.
W jaskini dyżuruje trzech zbieraczy. Każdy ma przyporządkowany rewir i nie wchodzi innym w drogę. Mitak zabiera mnie do swojego sąsiada Anaya, który swoje szałasy postawił w wąskiej odnodze. Nie dociera tam światło słoneczne. Mijamy worki pełne guana i metalową beczkę, którą systemem rureczek płynie z zewnątrz deszczówka. Na sznurku suszy się pranie rozpięte pomiędzy skalnymi ścianami, a metr dalej stadko nietoperzy śpi, wisząc głową w dół. Budzą się nagle, gdy świecę latarką. Odlatują, omijając blisko moją twarz. Na ścianie żeruje prążkowany gekon, który szuka czarnych żuków. Pokonujemy kilka stopni wydrążonych w starym guanie i wchodzimy na „posesję” Anaya. Gospodarz w trosce o większy komfort rozbudował swój szałas do kilku klaustrofobicznych komórek. W aneksie kuchennym siadamy przy stoliku. Blade światełko dwóch świeczek podświetla nasze twarze na żółto. Popijając herbatę, słuchamy radia zasilanego bateriami. Dźwiękom lokalnego disco towarzyszy odgłos kapania wody i nieustający nigdy pisk tysięcy lokatorów. Mitak i Anaya stali się częścią tego niegościnnego ekosystemu. Oswoili mrok. Podziwiam ich, że od tylu lat żyją jak nocne zwierzęta. Zaledwie po jednym dniu tęsknię już za świeżym powietrzem i światłem słonecznym, z uczuciem ulgi wychodzę na zewnątrz.
Reporterskie sprawozdanie Polki, która niemal rok spędziła w Indonezji, należy do tych najbardziej wartościowych, nie tylko ze względu na wiarygodność przedstawianych doświadczeń, ale także talent autorki. Relację czyta się jednym tchem, podzielając w pełni naturalną empatię, ale i zaangażowanie autorki w życie egzotycznej społeczności, która okazała „obcej” zaufanie, i której zostało to serdecznie odpłacone.
To nie jest rajska Indonezja białych plaż i szumiących palm. Zgodnie z tytułem trafiamy za autorką na drugą stronę raju/lustra. Tu świat nie lśni lakierem kolorowej pocztówki. Ocieramy się naprawdę o życie: bierzemy udział w codziennych czynnościach, zmagamy się ze słabościami, uczestniczymy w niezrozumiałych rytuałach. Często też w niezrozumiałej obyczajowości. – Masz już tu swoje przezwisko – słyszy pewnego ranka autorka. – Tak? Jakie? – pyta. – Indo bae. Duża mama – słyszy i uszom nie wierzy, bo przezwisko rzeczywiście może kojarzyć się z biuściastą kobietą i stadkiem dzieci uczepionych jej spódnicy. Tymczasem nasza rodaczka, 170 cm, 50 kg wagi i bez potomstwa nazwana „Dużą mamą”. Ale wystarczy zrobić krok wstecz, by sobie uzmysłowić, że Indonezyjczycy to ludzie drobnej budowy, rzadko kiedy tędzy. Przeciętna Polka o głowę przewyższa mężczyznę, a przeciętna tutejsza kobieta mieści się pod jej pachą. I nie są to jedyne różnice.
Polka spędziła wiele miesięcy w Indonezji, ucząc miejscową dzieciarnię angielskiego i uważnie obserwując zmiany zachodzące w stabilnym dotąd świecie szamanów, ludowych tradycji i obrzędów. Poznała życie morskich Cyganów i mieszkała z ludem Torajów. Odbyła wiele podróży między wyspami. Opisała nam świat fascynujący, zarazem bliski i kuszący. Cenna jest zamieszczona na końcu fachowa bibliografia przedmiotu. Dla każdego, kto wybiera się do Azji Południowo-Wschodniej jest to lektura obowiązkowa!
Ł. Azik ANNA JAKLEWICZ. INDONEZJA. PO DRUGIEJ STRONIE RAJU. Wydawnictwo BEZDROŻA/HELION, Gliwice 2017, s. 272. Cena 39,90 zł.